Category: różne różności różniste
Szczepanek Anna Nietypowa matka polka
Początkowo nic nie zapowiadało afery.
Siadłam sobie w przedziale, otworzyłam „Angorę”, bo to był poniedziałek i zaczęłam czytać o tym, że szef wrocławskich kiboli stanął przed sądem za miłość do Adolfa Hitlera. Aż nagle doszło do mnie:
– Ja pierdolę, mówię ci, zajebista dupa.
Wróciłam do tekstu i czytam dalej, że Roman Z. nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy, gdyż uważał, że pani prokurator nie przeczytała lub nie zrozumiała jego książki.
– W SKM-ce, wysiadam przy AWF-ie, możemy wieczorem na piwo wyskoczyć.
Gdy dotarło do mnie, że ktoś mój mir SKM-kowy zakłóca, podniosłam me piękne oczęta, którym w jednej chwili ukazał się burol rasowy w całej krasie, z komórką przy uchu. Przez dobre trzy minuty próbowałam zabić go wzrokiem na osiemnaście różnych sposobów, później tylko sparaliżować, a gdy nawet nie udało mi się odebrać mu mowy, westchnęłam ciężko, złożyłam gazetę, bo i tak czytać już nie mogłam i zaczęłam się przysłuchiwać uważnie.
– Dzwoniłem do Jacka, ale nie odbiera – powiedział burol.
– Może był zajęty, nie zniechęcaj się, spróbuj raz jeszcze – odparłam.
Burol rozejrzał się nerwowo. Chyba coś zgubił.
– Nie wiem, ale chyba ma jakąś babę – powiedział do słuchawki.
– Fajna jakaś? Ładna? A mądra? – spytałam.
Burol zrobił najpierw okrągłe oczy, a później znowu nerwowo się rozejrzał. To chyba taki tik.
– W piątek nie mogę. Idziemy z Mańkiem do Kuby na parapetówę.
– Ooo, to fajnie. Co mu kupicie na nową chatę?– spytałam grzecznie, gdy tymczasem burolowi oczy mało nie wyszły z orbit, po czym już naprawdę bardzo głośno rzekł do słuchawki:
– Poczekaj, stary, muszę się przesiąść, bo jakaś wścibska baba mnie tu podsłuchuje.
Wtedy z kolei ja się rozejrzałam, bo też chciałam wiedzieć, która to taka menda, a gdy gość już wyszedł z przedziału, ponownie rozłożyłam „Angorę” i zaczęłam spokojnie czytać, w uznaniu i chwale wśród reszty cichych i jakże miłych współpasażerów.
Rzut kotem w samoobronie
Szczepanek Anna Nietypowa Matka polka
Jak każda racjonalnie myśląca osoba… oraz ta, która w dzieciństwie została obciążona przez matkę dostępem do prenumeraty „Detektywa” i namiętnym oglądaniem „997”, wzięłam w jedną rękę spray do kurzu, w drugą to, co ma najdłuższy zasięg i czym w razie czego napastnika można uderzyć – tak, szczotkę do WC wzięłam, no i powoli i cicho uchyliłam drzwi. Zrobiłam to dokładnie w tym samym momencie, gdy moje dwa prywatne tygrysy, koty moje ukochane, przyszły mi widać z odsieczą i mimo że wybudzone w środku nocy (zgadza się, one w nocy też śpią, aby miały siłę spać w dzień) rzuciły się sprężyście i giętko, zaiwaniając tymi swoimi krótkimi łapkami, by migiem rozszarpać przeciwnika i obronić swe domostwo.
Wychyliłam głowę bardziej, wiedziona ciekawością, kogo rozszarpią, i wtedy ją zauważyłam.
To była ćma.
Miała, bez kitu, z metr rozpiętości skrzydeł.
I faktycznie wyglądała prawie jak kormoran.
Choć była większa. Znacznie większa. I bardziej włochata. I takie małe, świdrujące oczka miała. I sadystyczny uśmieszek.
I w ogóle wyglądała na niezrównoważoną psychicznie.
Być może ja z tym lakierem i szczotką do WC także, ale nie będziemy o tym rozmawiać.
Myślę też, że aby wyjść z honorem, w tym miejscu należy wyjaśnić, że ja się motylowatych tak w ogóle to nie boję. Ja się nawet z nimi trochę utożsamiam. Na przykład uwielbiam w jesienny wieczór otulić się w koc, zrobić sobie z niego taki kokon i leżeć z książką (czytać, a nie tylko z nią leżeć, dla jasności). Albo oglądać sobie jakiś dobry film. Jeszcze miło, jak za oknem deszcz rytmicznie stuka o szybę. Lub jest burza. Lub wieje. Lub wystarczy świadomość, że inni, których nie lubię, w tym czasie pracują. Wtedy to normalnie mogłabym tak leżeć do wiosny.
A na wiosnę – fruuu, rozwinąć skrzydła na dworze już jako piękny motyl.
Nieee, żartuję.
Na wiosnę, po tym braku ruchu, wypełzam zazwyczaj nadal jako larwa. Ale nie w tym rzecz.
Wracając do tamtej felernej nocy – po tym jak zobaczyłam moje koty pędzące do kuchni, ją, moje koty spierdalające z kuchni i ją lecącą za kotami, postanowiłam zamknąć się w łazience, która stała się moją bazą. Postanowiłam również przemyśleć sprawę i ocenić swoje szanse na przeżycie, zakładając od razu, że nie jestem tą głupią blond laską z horrorów, która zamiast uciekać przed mordercą w tłum, zawsze biegnie w jakiś zaułek.
Ale przede wszystkim postanowiłam przez drzwi wyzwać te moje zasrane sierściuchy, bo naprawdę kto to widział, żeby z ćmą sobie nie poradzić?! Byłam tak wściekła, że zaplanowałam dać im nauczkę, ale później sobie pomyślałam, że nie warto. W końcu każdy zna stare porzekadło, że jaki kot, takie schabowe.
Po około trzydziestu minutach zrozumiałam, że czas działać, bo ileż można szczękać zębami, siedząc w misce. Szkliwo se obłupię. A teraz jak idzie jesień, a za nią sezon grypowy, w którym boimy się z dentystą siebie nawzajem.
Założyłam więc ręcznik na głowę, nie to żebym mokre włosy miała. Miałam jedynie wizję jak „toto” wplątuje mi się w kudły, ja wrzeszczę, puszczając finalnie pawia i padam na ziemię zemdlona. Tak więc pro forma nałożyłam ten ręcznik. Wyszłam ostrożnie (acz dzielnie, oczywiście) z łazienki i wtedy padł na mnie blady strach. Choć nie. Wolę: i wtedy strach mnie przeleciał.
Wiecie, jakie jest gorsze uczucie od zobaczenia we własnym domu wstrętnej, gigantycznej, owłosionej ćmy?
Stracenie jej z pola widzenia.
Zaczęłam więc, nerwowo się rozglądając, poruszać się tuż przy ścianie, otwierając po drodze na oścież wszystkie okna i wymachując ponad głową rzeczoną szczotką.
Dalej proszę, aby wrażliwi przeszli do ostatniego akapitu, bo…
…w końcu namierzyłam ćmę. Siedziała tuż przy Psocie. Czujny kot oczywiście spał. Zamachnęłam się szczotką, aby poderwać ją do lotu, cały czas mając nadzieję, że dobrowolnie wyleci, jak wleciała. Wtedy ta menda postanowiła się o mnie otrzeć. Ja postanowiłam, zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami, puścić pawia. A jak wyszłam z łazienki, zobaczyłam, jak Rychu trzyma ją w pysku, a biedaczka się szamoce.
Dwie rundy po mieszkaniu później obojgu nam siadła kondycja i poszliśmy się napić. Ja z gwinta, Rychu z miski. Siłą rzeczy wypuścił ćmę z pyska i wtedy jednym niemal zwinnym ruchem postanowiłam wziąć ją na gazetę i puścić wolno.
Błąd.
Duży błąd.
Czegoś, co ma ze dwa metry (nie metr, dwa metry co najmniej – z bliska się przyjrzałam lepiej) nie bierze się ot tak, na gazetę. Zwłaszcza jak to żyje i się rusza. I finalnie wlatuje ci na rękę. Wtedy, jak wiadomo, każda spanikowana kobieta zaczyna głośno krzyczeć, machać ową ręką, a gdy bydlę sfruwa, bierze kota i po prostu nim w ćmę rzuca, mając ostatnią nadzieję, że kot pożre pieprzoną ćmę w locie.
Swoją drogą dobrze, że się Rychu zatrzymał z metr od okna, bo nie wiem, czy moje dzieci by później zrozumiały, co to jest działanie w afekcie.
Ostatecznie po krwawych scenach walki około 3.30 leżałam w łóżku, a ćmy nie było.
Był natomiast zaduch. I prawdopodobnie jestem chyba jedyną osobą, która jest szczęśliwa, że w lipcu się ochłodziło, bo w końcu można spać normalnie przy zamkniętych oknach.
Pomylone samochody
Niestety Zofia kruk uległa Staszkowi który miał czasami takie życzenia, by zjeść na mieście. I to nie na mieście w restauracji, tylko w jakimś podrzędnym barze. Cóż miała robić, gyros wyglądał nawet smakowicie, ale po nim Zofia Kruk bynajmniej smakowicie się nie czuła. Wręcz przeciwnie. Bolał ją brzuch i obawiała się, że jeżeli natychmiast nie dojdzie do toalety, wszystko zakończy się katastrofą. Rzuciła kocyk z powrotem na półkę i stukając nowymi czerwonymi szpilkami, pobiegła szukać toalety. W międzyczasie stwierdziła, że da radę dojechać do domu. Biegła na parking. Staszek czekał przed wyjściem. Nie mogła się przyzwyczaić, że mają samochód. Gdy jeździła z panem Krzysiem taksówką, to wszystko było jasne. A tutaj ciągle nie mogła zapamiętać, czy to volkswagen, czy volvo. I to na „v”, i to na „v”. Ważne, że był granatowy. Staszek podjechał bliżej, Zofia wsiadła do samochodu i po prostu nie wytrzymała. Puściła siarczystego bąka. Nie robiła tego nigdy publicznie, nawet przy Staszku. Zawstydzona, odwróciła się w lewo, by przeprosić męża, był tylko jeden problem… Za kierownicą nie siedział Staszek. Siedział inny mężczyzna, zupełnie nieprzypominający Stanisława. Zofia Kruk zrobiła się jeszcze bardziej czerwona. Otworzyła drzwi i wyleciała z auta jak z procy. Pobiegła kawałek, gdzie stał PRAWDZIWY Staszek w ich nowym samochodzie.
Stasiulku, pędź! – Przecież nie lubisz, jak szybko jeżdżę – denerwował się Stasiulek. – Tym bardziej po tych serpentynach. Zjeżdżał właśnie z parkingu w Galerii Bałtyckiej i ściskał kierownicę kurczowo obiema rękami. – Nie lubię – przyznała Zofia. – Ale w życiu każdego człowieka jest taki moment, kiedy łamie swoje zasady. – Pomyślała o zdarzeniu sprzed chwili. – Pędź, Stasiulku! Szybciej! Staszek wyjechał z Galerii Bałtyckiej, skręcił w lewo, za nim jechał cały czas granatowy samochód z wymachującym w dalszym ciągu facetem. Facet machał coraz bardziej intensywnie. Zosieńka zamknęła oczy, modląc się, by pan wymachujący zniknął jak najprędzej. Niestety, tak się nie stało. Dojechali do Grunwaldzkiej i przywitało ich czerwone światło. Zofia Kruk jęknęła. W samochodzie za nimi otworzyły się drzwi i wyszedł z nich mężczyzna. Zofia Kruk jęknęła po raz drugi. Głowę schowała w ramiona. Gdyby mogła stać się niewidzialna, pewnie by to zrobiła. To się w głowie jej nie mieści. Dama puszczająca bąka i to jeszcze w samochodzie obcego faceta. Machający zapukał w szybę. Zofia Kruk skuliła się, nerwowo patrząc w okno. Stanisław otworzył szybę. Przez okno zajrzał młody przystojny facet. – Proszę państwa. Na szczęście już wywietrzało, ale pani torebkę
zostawiła. Po tym zdarzeniu na kilka dni odechciało się Zofii Kruk załatwiania jakichkolwiek sprawunków. Miała również kilka cichych dni ze swoim ukochanym mężem, bo ten, co na nią spojrzał, to zaczynał głośno rechotać. I w żadnym wypadku nie mógł się powstrzymać, mimo że bardzo chciał.
Witkiewicz Magdalena Szczęście pachnące wanilią
Zraniłam uczucia twojej kuzynki – obwieściła uroczystym tonem babunia.
– Zośki?
– A masz inną kuzynkę? – Staruszka utkwiła w Zojce kpiące spojrzenie.
– No nie, ale…
– To nie zadawaj głupich pytań. Oczywiście, że chodzi o Zosię.
– Hmmm. – Zojka przyjrzała się babuni krytycznie. Staruszka znowu wpadła w charakterystyczny stan zaczepno-obronny. Polegał on na tym, że wszystkich naokoło zaczepiała drobnymi (lub nie) złośliwościami i broniła się przed każdym cieplejszym słowem. Własnym bądź cudzym. Kiedy ogarniał ją podobny nastrój, najrozsądniejszym wyjściem było zostawienie jej samej sobie i przeczekanie, aż sytuacja samoczynnie ulegnie unormowaniu. Zojka rozważała przez moment w myślach, by wejść do domku, odświeżyć się po ciężkim dniu i poczekać, aż starszej pani miną humory, ale ciekawość zwyciężyła i spojrzała wyczekująco na babunię. – O co poszło?
– O co? – Staruszka upiła łyk napoju, który po dokładniejszych oględzinach okazał się kompotem truskawkowym. – Mogłabym powiedzieć, że o gówno, ale zachowam kulturę. O spodnie.
– O spodnie? – Zojka zdębiała. Spodziewała się czegoś… poważniejszego. Potrząsnęła głową. – Nie rozumiem.
– A co tu jest do rozumienia albo nierozumienia? Przyszła tutaj przed południem i szukała ciebie. A miała na sobie spodnie dżinsowe z wielkimi dziurami. Chciałam być miła – mruknęła babunia w głąb szklanki. – Więc sięgnęłam do portmonetki i dałam Zosieńce pięćdziesiąt złotych. Mówię: kup sobie coś. A ona oczy na mnie otworzyła i że po co ja jej daję pieniądze, skoro ona jest dorosła i zarabia na siebie. Chciałam być miła – powtórzyła, usiłując dobyć językiem rozciapaną truskawkę.
Zojka skinęła głową.
– No – wtrąciła, bo inny komentarz nie przyszedł jej do głowy. – I co?
– I nie chciała tych pieniędzy wziąć, więc ja jej, że pewnie zbiera na wesele i odkłada każdą złotówkę, bo nawet na ubranie jej szkoda. A ona popatrzyła na mnie tak dziwnie i pyta, o co mi chodzi. Powiedziałam, że jeśli nie ma na nowe spodnie, zawsze może do mnie przyjść, a nie chodzić w dziurawych. Wtedy wpadła w szał i powiedziała, że ona takie z dziurami kupiła za dwieście złotych i że to tak specjalnie. Dasz wiarę?
Dam, pomyślała Zojka, przezornie gryząc się w język. Zamiast tego pogodnie zawołała:
– E, to nic strasznego, na pewno szybko zrozumie, że nie miałaś na myśli nic złego!
– No, nie wiem. – Babunia pokręciła głową z ponurą miną. – Bo widzisz, jak to usłyszałam, to zaoferowałam, że jej resztę portek potnę w promocyjnej cenie, nie musi płacić dwustu złotych. I zapytałam jeszcze, czy suknię ślubną też wybierze z dziurami. Na du… znaczy pośladkach.
– Babuniu! – Zojka nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać.
– I wtedy zarzuciła pupą i poszła, mamrocząc pod nosem, że już dawno nikt jej tak nie obraził.
Wycinek z książki Joanny Szarańskiej Kłopoty mnie kochają…kronika pechowych wypadków
Zojka spojrzała na mężczyznę ze zdumieniem. Podrywa mnie! – Przemknęło jej przez myśl i poczuła ogarniającą ją panikę. Równocześnie wyprostowała się na siedzeniu i dyskretnie poprawiła włosy. Już tak dawno nie była obiektem męskiej adoracji! Ostatnio, jakoś w ubiegłym miesiącu, zauważyła na ulicy, że jakiś mężczyzna przygląda się jej z rozanielonym uśmiechem. Zrobiło się jej bardzo miło. Dyskretnie podeszła do niego, aby pozwolić nieznajomemu nacieszyć oczy swoją wysublimowaną urodą. Tu się obróciła, tam zrobiła kilka kroczków, aż w końcu stanęła tuż przed absztyfikantem. I napotkała szkliste spojrzenie manekina sklepowego prezentującego modę uliczną…
Wycinek z książki Joanny Szafrańskiej Kłopoty mnie kochają..kronika pechowych wypadków