Categories
różne różności różniste

Rzut kotem w samoobronie

Szczepanek Anna Nietypowa Matka polka
Jak każda racjonalnie myśląca osoba… oraz ta, która w dzieciństwie została obciążona przez matkę dostępem do prenumeraty „Detektywa” i namiętnym oglądaniem „997”, wzięłam w jedną rękę spray do kurzu, w drugą to, co ma najdłuższy zasięg i czym w razie czego napastnika można uderzyć – tak, szczotkę do WC wzięłam, no i powoli i cicho uchyliłam drzwi. Zrobiłam to dokładnie w tym samym momencie, gdy moje dwa prywatne tygrysy, koty moje ukochane, przyszły mi widać z odsieczą i mimo że wybudzone w środku nocy (zgadza się, one w nocy też śpią, aby miały siłę spać w dzień) rzuciły się sprężyście i giętko, zaiwaniając tymi swoimi krótkimi łapkami, by migiem rozszarpać przeciwnika i obronić swe domostwo.
Wychyliłam głowę bardziej, wiedziona ciekawością, kogo rozszarpią, i wtedy ją zauważyłam.
To była ćma.
Miała, bez kitu, z metr rozpiętości skrzydeł.
I faktycznie wyglądała prawie jak kormoran.
Choć była większa. Znacznie większa. I bardziej włochata. I takie małe, świdrujące oczka miała. I sadystyczny uśmieszek.
I w ogóle wyglądała na niezrównoważoną psychicznie.
Być może ja z tym lakierem i szczotką do WC także, ale nie będziemy o tym rozmawiać.
Myślę też, że aby wyjść z honorem, w tym miejscu należy wyjaśnić, że ja się motylowatych tak w ogóle to nie boję. Ja się nawet z nimi trochę utożsamiam. Na przykład uwielbiam w jesienny wieczór otulić się w koc, zrobić sobie z niego taki kokon i leżeć z książką (czytać, a nie tylko z nią leżeć, dla jasności). Albo oglądać sobie jakiś dobry film. Jeszcze miło, jak za oknem deszcz rytmicznie stuka o szybę. Lub jest burza. Lub wieje. Lub wystarczy świadomość, że inni, których nie lubię, w tym czasie pracują. Wtedy to normalnie mogłabym tak leżeć do wiosny.
A na wiosnę – fruuu, rozwinąć skrzydła na dworze już jako piękny motyl.
Nieee, żartuję.
Na wiosnę, po tym braku ruchu, wypełzam zazwyczaj nadal jako larwa. Ale nie w tym rzecz.
Wracając do tamtej felernej nocy – po tym jak zobaczyłam moje koty pędzące do kuchni, ją, moje koty spierdalające z kuchni i ją lecącą za kotami, postanowiłam zamknąć się w łazience, która stała się moją bazą. Postanowiłam również przemyśleć sprawę i ocenić swoje szanse na przeżycie, zakładając od razu, że nie jestem tą głupią blond laską z horrorów, która zamiast uciekać przed mordercą w tłum, zawsze biegnie w jakiś zaułek.
Ale przede wszystkim postanowiłam przez drzwi wyzwać te moje zasrane sierściuchy, bo naprawdę kto to widział, żeby z ćmą sobie nie poradzić?! Byłam tak wściekła, że zaplanowałam dać im nauczkę, ale później sobie pomyślałam, że nie warto. W końcu każdy zna stare porzekadło, że jaki kot, takie schabowe.
Po około trzydziestu minutach zrozumiałam, że czas działać, bo ileż można szczękać zębami, siedząc w misce. Szkliwo se obłupię. A teraz jak idzie jesień, a za nią sezon grypowy, w którym boimy się z dentystą siebie nawzajem.
Założyłam więc ręcznik na głowę, nie to żebym mokre włosy miała. Miałam jedynie wizję jak „toto” wplątuje mi się w kudły, ja wrzeszczę, puszczając finalnie pawia i padam na ziemię zemdlona. Tak więc pro forma nałożyłam ten ręcznik. Wyszłam ostrożnie (acz dzielnie, oczywiście) z łazienki i wtedy padł na mnie blady strach. Choć nie. Wolę: i wtedy strach mnie przeleciał.
Wiecie, jakie jest gorsze uczucie od zobaczenia we własnym domu wstrętnej, gigantycznej, owłosionej ćmy?
Stracenie jej z pola widzenia.
Zaczęłam więc, nerwowo się rozglądając, poruszać się tuż przy ścianie, otwierając po drodze na oścież wszystkie okna i wymachując ponad głową rzeczoną szczotką.
Dalej proszę, aby wrażliwi przeszli do ostatniego akapitu, bo…
…w końcu namierzyłam ćmę. Siedziała tuż przy Psocie. Czujny kot oczywiście spał. Zamachnęłam się szczotką, aby poderwać ją do lotu, cały czas mając nadzieję, że dobrowolnie wyleci, jak wleciała. Wtedy ta menda postanowiła się o mnie otrzeć. Ja postanowiłam, zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami, puścić pawia. A jak wyszłam z łazienki, zobaczyłam, jak Rychu trzyma ją w pysku, a biedaczka się szamoce.
Dwie rundy po mieszkaniu później obojgu nam siadła kondycja i poszliśmy się napić. Ja z gwinta, Rychu z miski. Siłą rzeczy wypuścił ćmę z pyska i wtedy jednym niemal zwinnym ruchem postanowiłam wziąć ją na gazetę i puścić wolno.
Błąd.
Duży błąd.
Czegoś, co ma ze dwa metry (nie metr, dwa metry co najmniej – z bliska się przyjrzałam lepiej) nie bierze się ot tak, na gazetę. Zwłaszcza jak to żyje i się rusza. I finalnie wlatuje ci na rękę. Wtedy, jak wiadomo, każda spanikowana kobieta zaczyna głośno krzyczeć, machać ową ręką, a gdy bydlę sfruwa, bierze kota i po prostu nim w ćmę rzuca, mając ostatnią nadzieję, że kot pożre pieprzoną ćmę w locie.
Swoją drogą dobrze, że się Rychu zatrzymał z metr od okna, bo nie wiem, czy moje dzieci by później zrozumiały, co to jest działanie w afekcie.
Ostatecznie po krwawych scenach walki około 3.30 leżałam w łóżku, a ćmy nie było.
Był natomiast zaduch. I prawdopodobnie jestem chyba jedyną osobą, która jest szczęśliwa, że w lipcu się ochłodziło, bo w końcu można spać normalnie przy zamkniętych oknach.

4 replies on “Rzut kotem w samoobronie”

Hahaha… to jest świetne! Ale się uśmiałam.
Dzięki za podsunięcie kolejnej świetnej książki, napewno ją przeczytam.

Znalazłam w tej książce jeszcze lepszy fragment. Zastanawiałam się, czy go wrzucić na swojego bloga, ale nie wiem czy wypada. 🙂

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

EltenLink