Categories
różne różności różniste

Pies w samochodzie równa się demolka

Fragment z książki Wakacje grzecznego psa , Terechowicz Katarzyna, Cesarz Wojciech

Było już jasno, kiedy coś mnie obudziło. Zerwałem się gwałtownie na cztery łapy. Nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem… dopiero gdy jakaś syrena alarmowa głośno zawyła mi nad uchem, zorientowałem się, że siedzę w bagażniku kombi. Chciałem wyjść na świeże powietrze, więc trąciłem łapą klapę bagażnika, ale okazało się, że jest zamknięta. Syrena znów przeraźliwie zawyła.
Przez tylną szybę obserwowałem, jak w pensjonacie otwierają się kolejne okna i pojawiają się w nich rozczochrane głowy i zaspane twarze. W końcu wycie ucichło i zrobiło się nudno, więc wstałem i przeciągnąłem się, żeby trochę rozprostować kości. Nie wiem dlaczego, syrena odezwała się ponownie. Jakiś pan w czerwonej pidżamie wyskoczył z pensjonatu, podbiegł do samochodu i przyjrzał mi się uważnie z ponurą miną. Dawałem mu znaki, żeby mnie wypuścił na zewnątrz, ale się nie doczekałem. Żadnego zrozumienia dla psów… nie po raz pierwszy zauważyłem, że ludzie myślą tylko o sobie. Energicznie pacnąłem łapą w tylną klapę, ale bagażnik się nie otworzył, tylko syrena znów zawyła. Tym razem ja też zawyłem, ile sił w płucach, usiłując zagłuszyć syrenę.
Facet w pidżamie skrzywił się i machając rękami jak wiatrak, pobiegł z powrotem do budynku. Syrena nagle przestała wyć i zrobiło się przeraźliwie cicho i pusto. Co za poranek! Teraz z kolei ja zawyłem z oburzenia i jeszcze mocniej pacnąłem w klapę bagażnika. Po chwili Czerwona Pidżama pojawiła się ponownie – za właścicielem pidżamy szedł zaspany Henryk.
– To skandal! Można zbzikować! Niech pan wreszcie zrobi coś z tym psem i z tym alarmem, ludzie chcą pospać na urlopie! – gorączkował się pan w pidżamie.
– Spokojnie, zaraz opanujemy sytuację, niech się pan tak nie denerwuje – burknął Henryk i zaczął nerwowo szukać czegoś w kieszeni.
Grzebał po kieszeniach dość długo – najpierw lewą, potem prawą ręką i miał coraz bardziej niewyraźną minę. Właściciel pidżamy przyglądał mu się podejrzliwie.
– Dziwne, musiałem zostawić kluczyki w pokoju – wybąkał Henryk i zniknął w pensjonacie.
Zaraz, a co ze mną? Już nie mogłem dłużej wytrzymać w tym zamknięciu – znowu zawyłem głośniej niż syrena. Przed pensjonatem pojawiło się kilka nowych osób – rozprawiali o czymś gorączkowo, pokazując mnie sobie palcami. Dlaczego się tak gapią? Poczułem się zupełnie jak w zoo.
Po chwili przy samochodzie wyrósł jak spod ziemi zaaferowany Henryk. Towarzyszył mu Alek. Teraz obaj szukali czegoś po kieszeniach.
– Jak to nie wiesz, gdzie są? – gorączkował się Henryk.
– No nie wiem – mruknął Alek.
– Niech pan coś zrobi, na miłość boską! – piekliła się jakaś pani w szlafroku. – Jest czwarta rano, czy pan jest nienormalny?
– Spokojnie, nie ma się co złościć. Poranne wstawanie służy zdrowiu – próbował załagodzić sprawę Henryk. – Jak byłem w harcerstwie…
– Niech mi pan tu nie wyjeżdża z harcerstwem, czego tam pana nauczyli? Chyba nie rozumu? – zabulgotał Szlafrok.
Henryk poczerwieniał, ale zignorował panią i przylepił nos do szyby. Spojrzał na stacyjkę i jęknął.
– Kto ostatni wysiadał? – wysapał do Alka.
– Ja. A dlaczego pytasz? – zdziwił się Alek.
– Kluczyki są w środku, a ty zatrzasnąłeś drzwi! Co teraz zrobimy? – rozpaczał Henryk.
– A skąd mogłem wiedzieć, że wysiadłeś i zostawiłeś kluczyki w stacyjce? – zdenerwował się Alek.
– Jak to skąd? Trzeba mieć oczy! – Henryk otarł pot z czoła.
– Czy ja śnię? – włączył się do rozmowy pan w słomkowym kapeluszu. – Zatrzasnął pan kluczyki w samochodzie i włączył alarm? Czy pan ma dobrze w głowie?
– To nie ja, to on! – zaperzył się Henryk i pokazał palcem na Alka. – A alarm, to nie wiem… – zająknął się Henryk. – Może sam się włączył, nie pamiętam, byłem wczoraj skonany i wcześnie poszedłem spać… – dodał bez związku.
– Co mi pan tu o spaniu opowiada, tu nikt nie może spać od godziny! Za grosz odpowiedzialności! – zirytował się Słomkowy Kapelusz.
Nagle wszyscy zamilkli, bo alarm się wyłączył i zapadła cisza. Chwilę stali w milczeniu, patrząc na mnie podejrzliwie – a potem jakoś tak delikatnie, cicho, na paluszkach, skierowali się do budynku. Momencik, a co ze mną? Kto mnie wypuści? Pospiesznie pacnąłem łapą w szybę. Alarm zawył ponownie.
– Proszę pana, ja tego dłużej nie wytrzymam, to ten brytan uruchamia alarm i będzie to robił do końca świata. Chyba że pan w końcu otworzy ten samochód, wypuści psa i wyłączy tę piekielną syrenę! – wrzasnął Słomkowy Kapelusz do Henryka.
– A ja zaraz zadzwonię do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami! Jak można być tak nieludzkim i zamykać psa w samochodzie? – tupnęła nogą pani w szlafroku.
– Właśnie! To się może źle skończyć dla zwierzęcia. Co za barbarzyństwo! – poparła ją pani owinięta plażowym ręcznikiem. – Jak się czujesz, maleństwo? – zaszczebiotała do mnie. – Biedny piesek, żeby tak się nad tobą znęcać… Ten twój pan to skończony okrutnik i brutal!
Wstałem, żeby pomachać ogonem do tej pani i alarm zawył ze zdwojoną siłą.
– Niech pani da psu spokój! – zawołał pan z recepcji. – Jak się nie będzie ruszał, to syrena nie będzie wyła.
– Dobrze już, dobrze… – mruknęła niezadowolona pani w ręczniku. – Trzymaj się, biedactwo. – Cmoknęła jeszcze do mnie, a ja znowu wstałem i pomachałem ogonem.
– Co pan ma zamiar teraz zrobić? – zapytał surowo Henryka pan z recepcji.
– Sam nie wiem – wyjąkał Henryk. – Może zadzwonię po pomoc drogową?
– To kto ma wiedzieć? – stracił cierpliwość Słomkowy Kapelusz. – Odpowiedzialności za grosz! Za grosz!
W tym momencie przed pensjonatem pojawiła się Hanka z termosem kawy i atmosfera trochę się rozładowała. Panie usiadły na ławce i zaczęły ożywioną rozmowę, a panowie naradzali się, jak rozwiązać jakiś skomplikowany problem techniczny. Wyglądało na to, że wszyscy o mnie zapomnieli. A mnie nie było do śmiechu – robiłem się coraz bardziej głodny, chciało mi się siku, a bezczynność po prostu mnie dobijała. Na dodatek było mi duszno, bo Henryk zostawił mi w oknie tylko niewielką szparkę.
– Ja to bym przywalił kamulcem w szybę i po krzyku – zaproponował pan w słomkowym kapeluszu. – Później wstawi się nową.
– Jak to SIĘ wstawi? – zaprotestował Henryk. – Jakby to był pana samochód, to nie byłby pan taki prędki do wybijania szyb.
– Moim zdaniem lepiej rozwiercić zamek albo go wyłamać – doradzał pan z recepcji. – Mam w składziku różne narzędzia.
– Panowie, a co potem? Jak ja zamknę samochód? – rozpaczał Henryk.
– Pojedzie pan do warsztatu – wzruszył ramionami Słomkowy Kapelusz.
I tak się naradzali, i prowadzili te swoje długie rozmowy, a ja byłem coraz bardziej głodny i coraz bardziej chciało mi się siku – aż w końcu nie wytrzymałem i mocno naparłem pyskiem na kratę, która oddzielała mnie od kabiny pasażerskiej. Krata była już mocno obluzowana, bo pracowałem nad nią przy każdej podróży (co to za przyjemność, jeździć w klatce?). Nikt nie zwracał na mnie uwagi, więc zdwoiłem wysiłki i po chwili… coś trzasnęło, a krata przechyliła się gwałtownie i opadła z hałasem. Uff, nareszcie! Od razu przeszedłem na tylne siedzenie – jednak nie było tam za wygodnie, bo ta paskudna krata mocno mnie uwierała. Z pewnym trudem przedostałem się na przednie siedzenie, ale tu z kolei było mi trochę za ciasno. Zaklinowałem się na siedzeniu kierowcy i rąbnąłem nosem w kierownicę. Nagle coś ryknęło jeszcze głośniej niż syrena! Wszyscy zamilkli i podeszli do samochodu.
– Moje siedzenia! – jęknął Henryk i złapał się za głowę.
– Niezłe ziółko z tego psa! – zachichotał złośliwie pan w pidżamie.
Było mi coraz bardziej niewygodnie – zacząłem się wiercić i próbowałem zmienić pozycję, ale pazurami zaczepiłem o tapicerkę.
– Winter, nie wolno! – wrzasnął histerycznie Henryk, przekrzykując syrenę.
Miałem tego wszystkiego dość i z całej siły pacnąłem łapą w drzwi. Coś piknęło, pstryknęło i nagle… drzwi się otworzyły. Wyskoczyłem zwinnie na zewnątrz i od razu pogalopowałem w krzaki. Wolność to cudowne uczucie! Wszyscy stali w całkowitej ciszy z rozdziawionymi ustami, a ja z ulgą oddałem się sikaniu.
– No wie pan co… – wykrztusił w końcu pan z recepcji. – Nikt mi nie uwierzy, jak komuś o tym opowiem.
– Co za pies, co za pies… – powtarzał osłupiały pan w słomkowym kapeluszu. – Ile pan za niego chce? – mruknął do Henryka.
A potem poszliśmy z Alkiem na długi spacer nad jezioro.

Categories
różne różności różniste

Jak znajoma mi dziś humor poprawiła

Categories
różne różności różniste

Elegancja Francja według miejscowych rzecz jasna

fragment pochodzi z książki Kordel Magdaleny Malownicze 01 Wymarzony dom

Pan Miecio z czymś rozpłaszczonym na głowie, co kiedyś zapewne było damskim
kapeluszem, w którym tkwiło lekko wyliniałe pióro. Pod szyją udrapował sobie zwoje koronki sięgające mu do pasa. Miejsce musztardowych spodni, w których widziała go ostatnio, zajęły kwieciste dzwony. Już na pierwszy rzut oka było widać, że wprost pęka z dumy i czuje się niezwykle elegancki, podążając w stronę skonfundowanej Magdy.
– No i co, zdziwiona panienka, co? – zapytał, zrywając z głowy kapelusz i piórem
zamiatając ziemię przed jej stopami.
– Nieco, panie Mieciu, nieco – bąknęła oszołomiona jego widokiem. – A cóż to się panu stało?
– Jak to co? Ja już wszystko wiem i przyszedłem panienkę uspokoić – wyjaśnił, posyłając jej trochę zamglone, ale oddane spojrzenie. – Mówiłem przecież, że ja dla panienki wszystko…
– A tak, rzeczywiście. Mówił pan. I co tym razem ma mnie uszczęśliwić? – zapytała
z lekkim niepokojem.
– No jak to co? Ja! – Tu wyprężył z dumą pierś ukrytą pod zwojami koronek. – Widzi
panienka, jaki ja dla niej strój francuski włożyłem?! Żabot, bo Łysy mi mówił, że bez żabota to ani rusz… No i kapelusz z piórem. W końcu oglądało się trzech muszkieterów, to co nieco się wie. Cieszy się panienka?
– Niezmiernie – przytaknęła zakłopotana, rozgrzeszając się w duchu z kłamstwa.
– To dobrze. I niech się panienka nie martwi, Miecio już wszystko wie i czuwa
– zapewnił, popatrując z niechęcią na Antka i Michała, którzy ledwo zachowywali powagę.
– Usłyszałem wczoraj pod kościołem, że panienka będzie lekcje dawać. Francuskiego. No to żem z miejsca pomyślał, że pociechy z miejscowych to panienka mieć nie będzie. Bo to straszne tumany są. Nieuki. I Grążelak z miejsca powiedział, że Francuzki są strasznie delikatne i na jego oko, to jak nie znajdą się chętni, na pewno panienka się załamie i pogrąży. Łysy wprawdzie stwierdził, że to i dobrze, bo nareszcie będzie wiadomo, co robić, bo jeżeli chodzi o pogrążanie, to jesteśmy w tym najlepsi, ale z miejsca go uciszyłem. No i zaczęliśmy radzić. I dlatego jestem…
– Żeby mnie pogrążyć? – Nie nadążała za niezwykle zawiłym rozumowaniem pana
Miecia, a chichoty Antka i Michała za jej plecami wcale nie pomagały.
– No gdzie tam! Żeby powiedzieć, że nie ma co się załamywać. Chce panienka uczyć, to
uczyć będzie! Jak to mówią: mówisz – masz. Załatwiłem pierwszą grupę. Wszyscy moi koledzy będą uczęszczać. Łysy, Grzelak, Poldek i Drabik przyjdą na pewno, tylko że bez stroju francuskiego, żeby mi konkurencji nie robić. A co, nie mówiłem, że dla panienki wszystko?
Nawet na lekcje prywatne się zapiszę, a co! – rozzuchwalił się pan Miecio.
– Nie wiem, co powiedzieć – wyjąkała Madeleine ze zgrozą.
– Ni
Oszołomiona patrzyła za odchodzącym panem Mieciem, za którym niczym welon
powiewał przerzucony na plecy zwój koronek.
– Magda, możesz nam powiedzieć, kim był ten śmierdzący na kilometr winem
przebieraniec? – wdarł się w jej myśli głos Antka. – To jakiś członek cyrkowej trupy wędrownej czy coś w ten deseń?
– Przebieraniec? Nie doceniacie inwencji miejscowych. To był po prostu klasyczny strój francuski. W wydaniu pana Miecia.

Categories
różne różności różniste

Jak adorować to tylko z prezentem do pachnienia

Fragment pochodzi z książki Kordel Magdaleny Malownicze 01 Wymarzony dom

pożegnała się i już miała wsiąść do samochodu, gdy jej uwagę przykuł osobliwy widok.
Przez środek rynku, zataczając się z lekka i wymachując imponującym pękiem zielska,
pędził w ich kierunku jakiś osobnik. Choć może określenie „pędził” stanowiło w tym wypadku lekkie nadużycie. Usiłował biec, ale na pierwszy rzut oka widać było, że grawitacja ewidentnie jest przeciwko niemu. Osobliwy strój również mu nie ułatwiał – co biedak się rozpędził, to musiał zwalniać zaplątany w za długie nogawki spodni.
– O matko, przecież to Miecio! – zawołała Łucja, która do tej pory przyglądała się
pędzącej istocie w pełnym zdumienia milczeniu. – Słuchaj, on chyba macha do nas… Nikogo innego tu nie ma – dodała, nie spuszczając z niego wzroku.
Tymczasem pan Miecio z trudem zmienił kurs, który prowadził go wprost do fontanny,
ominął ją w ostatnim momencie i zadyszany stanął przed wpatrującymi się w niego kobietami.
Ubrany był rzeczywiście dziwnie. Za długie spodnie koloru musztardowego niepokojąco się zsuwały. Wprawdzie od razu je podciągnął, ale Madeleine i tak nie mogła pozbyć się
przekonania, że wystarczy odrobina nieuwagi i dowiedzą się, czy preferuje styl sauté, czy jednak nosi bieliznę. Na samą myśl o oglądaniu roznegliżowanego pana Miecia zrobiło jej się słabo, więc skupiła się na jego koszuli, która jakby dla kontrastu z za dużymi spodniami była zdecydowanie za mała. Guziki ledwo trzymały napięty do granic możliwości bladoróżowy
materiał. Magda stwierdziła w duchu, że nigdy w życiu nie widziała tak okropnego zestawienia kolorów i że tutejsi mają dziwny gust. Tymczasem Łucja otrząsnęła się już ze zdumienia i przyglądała się panu Mieciowi z ogromnym zaciekawieniem.
– O matko, już myślałem, że nigdy panienki nie znajdę – wysapał, stając przed Madeleine na baczność. – Co ja się dzisiaj nalatałem! Byłem u panienki w domu, i nic! Zamknięte na głucho. No to przyleciałem tutaj i tak krążę po całym rynku. Ale opłaciło się! – westchnął
i wepchnął w ręce oniemiałej dziewczyny wielki zielony wiecheć. – To dla panienki! Sam zrywałem!
– Ożeż w mordę – jęknęła Łucja, przysiadając na masce samochodu.
– A co, pani Łucja zdziwiona, co? – rzucił w jej stronę dumny pan Miecio. – To niech się już nie dziwi. Bo ja od dziś postanowiłem być bardzo eleganckim mężczyzną.
– A, to bardzo chwalebne postanowienie – Łucja z trudnością zachowała powagę.
– A jeżeli mogę zapytać, co wpłynęło na tak nagłą decyzję? No wie pan, nie żeby do tej pory czegoś panu brakowało…
– Bo to wszystko dla tego anioła, dla tej piękności. – Tu pan Miecio wbił maślane
spojrzenie w Madeleine, która ledwo widoczna zza zielonego pęku nie bardzo wiedziała, jak się w tym wszystkim odnaleźć. – Uczucie do takiej kobiety zobowiązuje…
– A, to takie buty… – zachichotała Łucja, po czym opanowując się z wyraźnym trudem, na powrót przybrała poważny wyraz twarzy. – A co na to pana żona? – zapytała, zerkając na zmieszaną Madeleine.
– A tak… Ja już o tym myślałem i naradziłem się z kolegami. Wyszło nam, że to będzie bardzo trudna miłość – wyznał pan Miecio, pochmurniejąc.
– O, akurat z tym to i ja się w pełni zgadzam – wtrąciła jadowicie Magda. – To naprawdę będzie bardzo trudne! Widzę, że od wczoraj jeszcze nie udało się panu wytrzeźwieć.
– Ale gdzie tam! Udało! Nawet kropli nie wziąłem do ust… Aż do dzisiejszego ranka
– uczciwie wyznał właściciel musztardowych spodni. – Ale to była siła wyższa. Musiałem się z kolegami naradzić. Jak to się teraz robi, no te… – tu wyraźnie zabrakło mu słów – zaloty. Ja już wyszedłem z wprawy i trzeba mi było jakiejś rady. A wiecie, nie wypadało iść do kumpli z pustymi rękami. Ale to były tylko dwa winka. Co to jest dwa winka na czterech – westchnął
tęsknie.
Madeleine już nabierała powietrza w płuca, żeby głośno i dobitnie powiedzieć, gdzie ma takie zaloty, zielony wiecheć i dobre rady kolegów zapijaczonego indywiduum, gdy nagle dostała bolesnego kuksańca w bok od Łucji.
– Cicho – syknęła jej do ucha fotografka. – Teraz to ja już muszę się dowiedzieć
wszystkich szczegółów. Zresztą ty też powinnaś posłuchać, co tam uradzili, bo tego właśnie możesz w najbliższym czasie się spodziewać… No i co, panie Mieciu, jak z tymi zalotami?
– zwróciła się do podpitego mężczyzny.
– Ano, najpierw Łysy powiedział mi, że głupi jestem, bo baby to jedna wielka zaraza.
Oczywiście bez urazy – zwrócił się przepraszająco do dziewczyny. – Trzeba mu wybaczyć, bo on bidok jest i nigdy u kobiet zrozumienia nie miał…
– Dlaczego mnie to nie dziwi? – mruknęła pod nosem Magda. – Oczywiście bez urazy
– dodała, nie mogąc się powstrzymać. – I co dalej było z tym Łysym? – zapytała, jednocześnie uskakując w bok, bo pan Miecio nieoczekiwanie stracił równowagę i zatoczył się w jej kierunku.
– A z nim nic. Pił biedaczyna tylko z tej rozpaczy, ale w potrzebie mnie nie zostawił, nawet spodnie mi swoje pożyczył. Bo doszliśmy do tego, że ja strasznie zapuszczony jestem. To z miejsca każdy dał, co mógł. To dopiero jest prawdziwa przyjaźń. – Pan Miecio
z rozrzewnieniem pociągnął nosem. – Grążelak powiedział, że na taką pierwszą oficjalną wizytę to ja kwiaty powinienem mieć. To z miejsca chciałem róże kupić, ale Poldek stwierdził, że róże to każdy daje, a najlepiej, jak się wykażę i sam zbiorę. Polne najlepiej, bo to naturalne i świeże, takie dziewicze kwiatki. Chociaż nie do końca wiedziałem, czy panienka jest… No, jak to powiedzieć… Taka jak te kwiatki, dziewicza, i od razu mówię, że nic a nic mnie to nie obchodzi…
Nie rozumiem. Co ja takiego powiedziałem? – zdziwił się pan Miecio na widok dość nietypowej reakcji pań.
– O Matko Boska – jęknęła w odpowiedzi Łucja, chowając twarz w dłoniach i zanosząc
się tłumionym chichotem. – Dostałaś dziewiczy bukiet! Nie mogę, po prostu nie mogę! Zaraz skonam! – zaśmiewała się do łez.
Z Magdą też nie było lepiej. Schowana za dziewiczymi kwiatkami bezskutecznie
usiłowała powstrzymać śmiech.
– Panie Mieciu, pana koledzy są naprawdę niesamowici – powiedziała w końcu
zdławionym głosem.
– Ale to nie wszystko, bo ja o panienkę będę dbał jak nikt! – oświadczył poważnie pan Miecio. – I chciałem jeszcze jakiś podarunek mieć, żeby wręczyć. No i tutaj to już była naprawdę ciężka sprawa. Prawie drugie wino do końca obali… to znaczy wypiliśmy, i nie mogliśmy się zdecydować. Ja tam chciałem czekoladki kupić, ale Łysy powiedział, że durny jestem, bo teraz to wszystkie baby dbają o figurę i czekoladek nie jedzą. Szkoda na zmarnowanie dawać. Poldek radził, żebym wino kupił, to przynajmniej i ja będę coś z tego miał, bo to razem wypijemy, a wiadomo, że potem to kobita przychylniej patrzy… Ale ja wiedziałem, że panienka nie z takich… I wtedy Drabik stwierdził, że to trzeba jakiś kosmetyk kupić. Do pachnienia. No to kupiłem. – Tu pan Miecio pokraśniał wdzięcznie i wyciągnął z kieszeni mały przedmiot, po czym włożył go zaskoczonej Madeleine w rękę.
Zaciekawiona Łucja przechyliła się w jej stronę. Zdumienie na moment odebrało jej
mowę. Rzeczywiście był to kosmetyk do pachnienia. Mały męski antyperspirant w kulce.
– Sprzedawczyni, jak jej powiedziałem, że szukam kosmetyku, zapewniła mnie, że co jak co, ale to mi się na pewno przyda – ciągnął niezrażony pan Miecio.
I tutaj miarka się przebrała. Obie panie zerknęły po sobie i wybuchnęły śmiechem. Pan Miecio patrzył na ocierającą łzy Magdę i tylko pokiwał głową. Potem skinął im dłonią i mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem, odszedł, lekko się zataczając.
– Ty, słuchaj, on się chyba obraził – wyjęczała po chwili Madeleine. – Ale ja po prostu nie zdzierżyłam! Kiedy sobie wyobraziłam tę biedną sprzedawczynię, która w subtelny sposób daje do zrozumienia panu Mieciowi, że cuchnie!
– Co chcesz, kosmetyk do pachnienia jak złoto – kwiknęła Łucja, z trudem podnosząc się z maski. – Takiego oryginalnego zestawu prezentów jeszcze w życiu nie widziałam! Dziewiczy bukiet i dezodorant w kulce! Trafił ci się adorator, że ho, ho!
– Fakt. Ale wiesz co, ja mimo wszystko mam lekkie wyrzuty sumienia. W końcu biedni
tak się starali. – Z rozmachem wrzuciła zielony wiecheć na tylne siedzenie auta. – Mam jednak nadzieję, że był na tyle wstawiony, że nic z tego nie zapamięta – dodała z westchnieniem.
Jednak niepotrzebnie się martwiła, bo pan Miecio opuszczał parking w euforii. Od razu odnalazł kolegów i ze szczegółami opowiedział o swoim pierwszym niebywałym sukcesie.
– Ja tam nie wiem, kto ją do tej pory, no, tego, zalatywał… – mówił przerywanym ze
wzruszenia głosem.
– Zalatywał? Podrywał chyba – wtrącił bełkotliwie Łysy, biorąc potężny łyk z butelki
opatrzonej etykietą z dwoma wisienkami.
– Od zalotów to może być i zalatywał – upierał się przy swoim pan Miecio. – Ale
mniejsza z tym… Ważne, że ten ktoś zupełnie o nią nie dbał! Dałem jej ten bukiet i, no wiecie, kosmetyk, a ona tak się ucieszyła, że aż się popłakała. – Ze wzruszenia aż pociągnął nosem.
– I tak się śmiała i płakała bidulka na przemian. Jak tak sobie o tym myślę, to aż muszę się napić!
Te zaloty to strasznie wyczerpująca sprawa – dodał, z wdzięcznością przyjmując na wpół
opróżnioną butelkę. – Ty, Łysy, idź i kup jeszcze z dwie flaszki, bo musimy się naradzić, co dalej mam robić. A bez wspomagania to ani dydu, nic nie wymyślimy…

Categories
różne różności różniste

Przepis na jesienną herbatkę

składniki:
1 łyżeczka czarnej herbaty,
1 łyżka mrożonej żurawiny,
plaster pomarańczy,
łyżeczka miodu jeżeli wolimy słodszą herbatę dodajemy więcej,

Wykonanie,
Do kubka wrzucamy herbatę, żurawinę i plaster pomarańczy zalewamy wrzątkiem. Przykrywamy talerzykiem na około 5 minut, tak by herbata się zapażyła. Na koniec dodajemy miód.
Smacznego!

EltenLink