Joanna Szarańska Na tropie miłości 01 Wesz czeka na miłość
– Obawiam się, że dostałem nagły telefon z pracy…
– Och! – Alicja szczerze się zmartwiła. – Musisz już iść?
– Niekoniecznie. – Mężczyzna potarł w zamyśleniu podbródek. – Muszę tylko odstawić służbowe auto pod firmę. Może chciałabyś…? Nie, to chyba głupie.
– Co: chciałabym? – zapytała łagodnie Ala.
– Właściwie moglibyśmy pojechać tam razem. Zostawić samochód, wrócić spacerkiem na planty i kontynuować nasz miły wieczór…
Obiecuję, że po spotkaniu bezpiecznie odstawię cię do domu… tramwajem
– zakończył dość markotnie.
Ten smutny ton rozczulił Alicję. Poczuła, że szczerze polubiła kuzyna Brendy i że ma ochotę spędzić z nim resztę wieczoru.
Ucieszony Stefan poderwał się zza stolika i podał Alicji rękę. Ujęła ją roześmiana i dała się poprowadzić najpierw do baru, gdzie jej towarzysz uregulował rachunek, a następnie na ulicę. Stefan powiedział, że zaparkował samochód w pobliżu Poczty Głównej, nie musieli więc daleko iść. Mimo to Alicja ucieszyła się, że ubrała tenisówki, bo na brukowane uliczki starego miasta były one idealne.
Stefan nie puścił jej dłoni, ale jakoś wcale jej to nie przeszkadzało.
Może zakocham się w kuzynie najlepszej przyjaciółki? – rozmarzyła się. –
Babcia Trudzia byłaby zachwycona, gdyby Brenda została moją druhną!
Poza tym tak szarmancki i elegancki mężczyzna natychmiast podbije jej serce!
Zamyślona nie zauważyła, że dotarli do samochodu. Stefan z dziwną miną uchylił przed nią drzwiczki po stronie pasażera. Alicja uśmiechnęła się z wdzięcznością. Duży ten samochód, pomyślała stropiona, zbierając fałdy lekkiej sukienki. Przy okazji zahaczyła wzrokiem o logo namalowane na drzwiczkach i struchlała. Biały krzyż otoczony laurowym wieńcem wraz z napisem „Anielski Orszak” nie pozostawiał wątpliwości, w czym specjalizuje się pracodawca Stefana!
To karawan! Mój Boże, przyjechał na randkę karawanem! – zaskrzeczało coś w głębi Alicji.
Stefan zauważył konsternację swojej towarzyszki i uśmiechnął się uspokajająco.
– To blisko. Naprawdę! Zajedziemy na miejsce w dziesięć minut!
Mina Alicji dobitnie mówiła, że nie ma ochoty spędzić na przednim siedzeniu wozu Stefana nawet jednej, krótkiej minutki. Zaśmiała się nerwowo. I ciut za głośno. Po czym uciszyła samą siebie, kładąc palec na ustach. Czy wypada się śmiać w pobliżu karawanu?
– Jesteś pewien? – Spojrzała na Stefana niepewnie. – Nie będzie mnie potem ścigał… jakiś sanepid?
– No co ty! – Kuzyn Brendy uniósł brwi tak wysoko, że zginęły pod falą czarną włosów nad czołem. – Przecież to zupełnie zwyczajny samochód.
No, może nie do końca zwyczajny, ale… i tak pojedziesz na przednim siedzeniu, a nie tam, prawda? – zażartował, wskazując kciukiem tył
karawanu.
Wzrok Ali powędrował za palcem Stefana i młoda kobieta poczuła, że z wrażenia zaschło jej w ustach. Mocno zacisnęła palce na drzwiczkach samochodu, jakby się bała, że zostanie siłą wciągnięta do środka.
– No, nie wiem… – mruknęła. – Może lepiej tutaj na ciebie poczekam?
A ty na spokojnie odwieziesz samochód pod zakł… firmę?
– I stracę czas, który mógłbym poświęcić na pogawędkę z taką uroczą damą jak ty? – Stefan błysnął w odpowiedzi zębami. – To już wolę zostać i dostać naganę! A niech mnie nawet zwolnią! Nie zmarnuję tak cudownej randki!
Tak, jest cudowna! – zapłakało coś w głębi Alicji. – Szczególnie odkąd tak tutaj stoimy, w drzwiach karawanu…
Miłoszewska spojrzała na Stefana z namysłem. A jeśli chłopak mówi poważnie? Oleje sprawę, brzydko mówiąc, nie odstawi samochodu pod zakład pogrzebowy i przez to straci posadę? Nie chciała być za to odpowiedzialna. Jak miałaby potem spojrzeć w oczy Brendy i przyznać się: twój kuzyn wylądował na zasiłku dla bezrobotnych przeze mnie?
Kiwnęła głową.
– Dobrze, jedźmy i załatwmy to szybko! – powiedziała ciut drżącym głosem, zajmując fotel pasażera. – Potem wrócimy na planty i… –
Zapomnimy, że zafundowałeś mi przejażdżkę karawanem, dopowiedziała w myśli.
Podczas jazdy rozmowa jakoś się nie kleiła. Alicja siedziała na fotelu pasażera jak na szpilkach. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ktoś znajduje się na tyle samochodu i wbija świdrujący wzrok w jej plecy. Czuła nawet to charakterystyczne swędzenie między łopatkami i z całych sił walczyła, by się nie podrapać lub… nie odwrócić.
Stefan prowadził pewnie. Wyczuł zdenerwowanie swojej towarzyszki i niczym nawigacja powtarzał w regularnych odstępach: jeszcze dziewięć minut do celu, jeszcze siedem minut do celu, jeszcze cztery… Kiedy jednak stanęli w korku spowodowanym jakąś stłuczką, zamilkł spłoszony.
Alicja miała ochotę wrzasnąć i nienawidziła się za to.
– Może posłuchamy muzyki? – zaproponował wesoło mężczyzna.
– Oczywiście – przytaknęła Miłoszewska. – Czego lubisz słu…
Stefan dotknął przycisku na panelu odtwarzacza CD i nagle wnętrze samochodu zalały dźwięki żałobnego marsza. „Dobry Jezu, a naaaasz Paaaanie!” zawodził wyraźnie nieszczęśliwy śpiewak, a Ala poczuła, jak włoski na jej przedramionach stają dęba. Przerażony Stefan rzucił się do odtwarzacza, aby wyłączyć muzykę, ale coś poszło nie tak. Płyta się zacięła i wkoło odtwarzała tylko ten jeden wers pieśni. „Dobry Jezu, a naaaasz Paaaanie, daj mu wieeeeczne spoczyyywanie!” – wrzeszczało z głośnika. Stefan się miotał, wciskając wszystkie guziczki po kolei, a Alicja miała nieodpartą ochotę pociągnąć za klamkę, wyskoczyć na chodnik i wziąć nogi za pas.
W końcu płyta wyskoczyła z kieszeni z dziwnym zgrzytem.
Miłoszewska bez zastanowienia złapała ją w dwa palce i cisnęła nią
w kierunku okna. Srebrzysty krążek zawirował w powietrzu i wylądował
na schodkach jakiegoś sklepu. Stefan spojrzał za nią zmartwiony.
– Cholera, przed południem mamy pogrzeb na Batowicach! Będę musiał
skołować nową!
– Przepraszam – pisnęła Miłoszewska i spuściła wzrok.
W milczeniu zajechali pod zakład pogrzebowy. Alicja sięgnęła do klamki w drzwiczkach. W tej samej chwili niebo przeszyła złocista igła błyskawicy, a zaraz za nią potoczył się ogłuszający grzmot. Alicja od dziecka bała się burzy. Siedziała teraz na przednim siedzeniu karawanu, rozważając, co będzie straszniejszym doświadczeniem: wystawienie się na działanie piorunów czy spędzenie kolejnych trzech minut w wozie Stefana.
Kuzyn Brendy delikatnie poklepał ją po ramieniu.
– Pójdę po parasol! – zapowiedział. – Ochroni nas w drodze na przystanek! Ze spaceru chyba musimy zrezygnować, ale odstawię cię do domu, jak obiecałem! – rzekł tonem dżentelmena.
Alicja przytaknęła niepewnie. Spojrzała na przednią szybę samochodu.
Rozbiły się o nią właśnie pierwsze krople deszczu. Wielkie krople.
Zapowiadało się na prawdziwą ulewę, choć z letnim deszczem nigdy nic nie wiadomo. Może trwać godzinami lub przybrać formę sześciu wielkich kropek na nagrzanym słońcem chodniku. Ala żywiła nadzieję, że tym razem mają do czynienia z drugą opcją. Inaczej Stefan może się upierać, żeby odwieźć ją do domu samochodem, a wtedy ona…
Alicją wstrząsnął dreszcz. Wiedziała, że zachowuje się ociupinkę irracjonalnie, ale w karawanie po prostu czuła się dziwnie. Gdy za jej plecami coś stuknęło, podskoczyła na fotelu tak wysoko, że prawie uderzyła głową w podsufitkę. Zaśmiała się nerwowo i zasłoniła usta dłonią. Dom wariatów!
Nagle zauważyła w lusterku jakiś ruch. Do karawanu zbliżało się dwóch mężczyzn. Alicja sądziła, że wyminą samochód i pójdą dalej, ale oni
zatrzymali się przy tylnych drzwiach i głośno o czymś dyskutowali. Potem mocnym szarpnięciem podnieśli klapę. Jeden z nich stęknął przeciągle.
Alicja obserwowała ich manewry w bocznym lusterku. Widoczność była ograniczona, bo jego powierzchnię znaczyły krople wody, ale po chwili dostrzegła jednego mężczyznę wycofującego się rakiem w kierunku budynku, ramiona obejmujące podłużny kształt… trumnę! Dwóch mężczyzn właśnie wydobyło trumnę z karawanu, którym jechała! Którym Stefan przyjechał na ich pierwszą randkę!
Alicja poczuła, że więcej nie zniesie!
Nie zważając na krople deszczu siekające ją po twarzy ani na grzmoty przetaczające się nad dachami Krakowa wypadła z samochodu, jedną ręką przycisnęła słomkowy kapelusz do głowy, drugą zgarnęła fałdy sukienki, które przemoczone oblepiły jej nogi jak druga skóra, i puściła się biegiem w dół uliczki. Po pokonaniu kilkudziesięciu metrów przystanęła zdyszana i rozejrzała się dookoła, by poszukać tabliczki z nazwą ulicy i określić, gdzie jest. Potem oparła dłonie o kolana, pochyliła się do przodu i wybuchnęła histerycznym śmiechem. Łzy ciekły po jej twarzy, mieszając się z ciepłym deszczem.