Categories
różne różności różniste

Przystojniaczek w luźnych majtaskach

Joanna Szarańska Na tropie miłości 01 Wesz czeka na miłość

Poranek był cudownie słoneczny. Choć uliczki ocieniały kamienice, Alicja zerknęła w niebo, szukając ciepłych promieni słońca. Nieliczni przechodnie uśmiechali się przyjaźnie na widok tej niezwykłej kompanii: młodej, płomiennowłosej kobiety, staruszki w eleganckim kapeluszu oraz radośnie drepcącego rudego psiaka z pióropuszem ogona zuchwale celującym w błękit nieba. Ala zaśmiała się radośnie. Także babci Trudzi udzielił się wesoły nastrój. Przystanęła pod balkonem jednej z kamienic i zadzierając głowę, gmerała przy rondzie kapelusza. Policzki staruszki delikatnie się zaróżowiły. To efekt przechadzki czy kosmetyków? –

pomyślała Alicja i podążyła wzrokiem za spojrzeniem prababki.

W następnej chwili zachwiała się na nogach.

Na balkonie pierwszego piętra stał młody mężczyzna i prężąc w słońcu opalone ramiona, rozwieszał na cienkim sznurku białą koszulę. Na sobie miał tylko luźne bokserki. Babcia Trudzia wpatrywała się w młodziana jak zaczarowana. Z gardła Alicji wyrwał się jęk.

– Babciu! – wykrzyknęła zduszonym głosem.

Jej okrzyk zaalarmował właściciela białej koszuli. Mężczyzna wykonał

półobrót i zerknął przelotnie w kierunku stojących pod balkonem kobiet.

Potem wypadki potoczyły się bardzo szybko.

Najpierw spojrzenie mężczyzny spotkało się ze spojrzeniem Alicji i dziewczyna rozpoznała w nieznajomym gagatka spod Kulawego Bociana, który tamtego wieczoru tak bezdusznie kpił z niej i z Groszka! Mężczyzna najwyraźniej też ją rozpoznał, bo zrobił ruch, jakby zamierzał pochylić się nad balustradą i coś do niej krzyknąć. W następnej chwili bokserki mężczyzny opadły i…

– Och! – zawołała babcia Trudzia.

– Aaaa! – wrzasnęła Alicja, dopadając do starszej pani i szczelnie osłaniając jej oczy. Sama również zacisnęła mocno powieki.

– Puść mnie, młoda damo! – wyrzęziła prababka, usiłując oswobodzić się z ramion dziewczyny.

– Zamierza babcia oglądać tego… tego… ekshibicjonistę? – warknęła Ala.

– Ja? – Ton starszej pani ociekał niewinnością. – Przecież ja jestem ślepa!

– Dobra, dobra! – prychnęła znacząco Alicja. – Już ja tę babci ślepotę poznałam!

– Ale…

– Żadne „ale”! – warknęła młoda kobieta. Ostrożnie uchyliła powieki i zerknęła na balkon. Mężczyzna zniknął. Odetchnęła z ulgą, mocniej ujęła prababkę pod ramię i szybko pociągnęła ją chodnikiem w kierunku kolejnej przecznicy. Kto wie, co takiemu zboczeńcowi przyjdzie do głowy? Może zaraz wypadnie na ulicę i podejmie pościg? Pokręciła głową zdegustowana. Nie dość, że bezczelny wesołek, to jeszcze… – Idziemy! –

oświadczyła stanowczo. – No co tak babcia kroku zwalnia? Tak się babci na zabiegi spieszyło!

– Młoda damo, nie każdy wygrywa nogi na loterii. Weź, proszę, pod uwagę mój wiek! – Babcia Trudzia z chytrym uśmieszkiem zerknęła przez ramię. – Poza tym damie nie wypada ganiać z wywieszonym językiem jak pierwszej lepszej trzpiotce! W progi Pieścidełka wkroczymy z dystynkcją!

– Z dystynkcją, ja cię kręcę! – Ala rzuciła okiem za siebie. Na szczęście nikt ich nie ścigał. Po właścicielu białej koszuli, opalonych ramion i…

hmmmm, zbyt luźnych bokserek pozostało tylko wspomnienie.

– Musisz jednak przyznać, Alicjo, że to był bardzo przystojny młody mężczyzna. Uważam, że świetnie byście do siebie pasowali! – bąknęła nagle prababka.

Alicja uśmiechnęła się pod nosem.

– Tak babcia uważa? I tak mu się babcia dobrze przyjrzała? A podobno niedowidzi…

– Owszem, niedowidzę, niedowidzę. Jednak czasami mam takie przebłyski, że widzę aż za dobrze! I to był właśnie taki przebłysk.

Widziałaś tę karnację? Czyste złoto! – Starsza pani cmoknęła ukontentowana.

– Karnacja, mówi babcia? – Alicja uniosła brwi. – A mnie się wydaje, że facetowi od złota bardziej by się przydała porządna guma do majtek! Jak babcia uważa?

– Cóż… – Starsza dama dotknęła ronda kapelusza i umknęła wzrokiem w bok. – Przyuważyłam, że nie tylko karnację ma imponującą…

– Niech babcia pamięta, że nie wszystko złoto, co się świeci!

– Złoto, nie złoto, ten spacer do Pieścidełka dobrze nam zrobił, prawda?

– Staruszka zachichotała. – Zawsze to inaczej, gdy się człowiek z rana przewietrzy, dotleni…

– Tak, ja właśnie widzę, że z tego dotlenienia to się babci krążenie poprawiło i rumieńców dostała! –

Categories
różne różności różniste

Dzieci są hmm … słodkie?

Joanna Szarańska Na tropie miłości 01 Wesz czeka na miłość

Wraz z falą podróżnych do wnętrza pojazdu wtargnęła także młoda matka z ogromnym wózkiem. Jaskrawozielony wehikuł wypełnił sobą całą wolną przestrzeń, zmuszając Cielesza do wspięcia się na palce. Mężczyzna zaklął bezgłośnie, bo teraz trudniej było mu utrzymać równowagę.

Kołysany ruchami autobusu, kolebał się na boki, balansując na czubkach palców, przytrzymując się jedną ręką uchwytu nad głową i od czasu do czasu uderzając biodrem w złożony dach wózka. Matka berbecia obrzuciła go posępnym spojrzeniem i z dezaprobatą odwróciła się do niego plecami, za to siedzący w środku maluch…

Przenikliwe ciemne oczy spoglądały na Pedra z niemym wyrzutem.

Mężczyzna przełknął ślinę i spróbował ułożyć usta w coś na kształt uśmiechu. Buzia dziecka wygięła się w podkówkę, oczy zaszły łzami.

Spanikowany Cielesz odwrócił głowę w stronę okna, ale po chwili ciekawość wygrała i znów zerknął na pasażera zielonego wózka. Dziecko wpatrywało się w niego natarczywie. Ciemne brewki zmarszczyły się nieładnie, buzia sposępniała. Cielesz uczynił jedyną rzecz, jaka

przychodziła mu do głowy: wykrzywił się komicznie, chcąc rozśmieszyć malca.

Wnętrze autobusu wypełnił ogłuszający wrzask. Spanikowany Pedro próbował odsunąć się od wózka, wściekła matka gromiła go wzrokiem i wariacko potrząsała wehikułem, chcąc uspokoić płaczącego malca, a sprawca hałasu demonstrował możliwości swych strun głosowych, czerwieniejąc na twarzy i niezdarnie rozsmarowując po buzi zielonkawy katar. W końcu zdenerwowana kobieta wepchnęła swojej pociesze w dłoń kawałek czekolady. Dziecko uniosło przysmak do ust i przeżuło go z zadowolonym pomrukiwaniem, a Pedro starał się nie widzieć, że wraz z czekoladą pochłania także zielonkawą maź ściekającą z nosa. Głośno przełknął ślinę. Pomyślał, że najlepiej zrobi, jeśli wyswobodzi się z pułapki napierającego nań wózka i stanie przy drzwiach, jednak kiedy próbował się przecisnąć obok tego ustrojstwa, poczuł, jak na nogawkach jego spodni zaciskają się maleńkie paluszki.

– Niech to szlag… – zaklął pod nosem na widok brązowych plam na materiale. Wspaniale! Po dotarciu do sklepu będzie zmuszony to zaprać albo przyjdzie mu calutki dzień spędzić nieruchomo za biurkiem, aby ukryć przed ciekawskimi klientami zabrudzenia na garderobie. Póki co miał jednak większe problemy: musiał oswobodzić się z uścisku dziecięcych paluszków, a one trzymały uparcie i zaskakująco mocno.

Pedro bał się wykonać gwałtowniejszy ruch, aby nie wyrządzić malcowi krzywdy, z przerażeniem ujrzał także, że buzia dziecka ponownie wykrzywia się ze złości. Matka dziecka, mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem, ruszyła mu z odsieczą. I kiedy już wydawało się, że wszystko dobrze się skończy, kiedy wymiętoszone spodnie Pedra znów stały się tylko jego własnością, kiedy podirytowana matka dobyła pochlipującego malca z wózka i przytuliła do obfitego korpusu, kiedy autobus wtoczył się

na kolejny przystanek, a Pedro podniósł wysoko nogę, aby wydostać się zza wózka, wydarzyło się to.

Malec chlipnął. Beknął. Beknął drugi raz.

A potem spojrzał na Cielesza roześmianymi oczkami.

I zwymiotował na niego czekoladową paćką.

Pedro zaklął tym razem bardzo głośno.

A potem przepchnął się między wchodzącymi do autobusu ludźmi i nie zważając na ich oburzone okrzyki, wypadł na chodnik.

Categories
różne różności różniste

Pierwsza randka w iście czarnym stylu

Joanna Szarańska Na tropie miłości 01 Wesz czeka na miłość

– Obawiam się, że dostałem nagły telefon z pracy…

– Och! – Alicja szczerze się zmartwiła. – Musisz już iść?

– Niekoniecznie. – Mężczyzna potarł w zamyśleniu podbródek. – Muszę tylko odstawić służbowe auto pod firmę. Może chciałabyś…? Nie, to chyba głupie.

– Co: chciałabym? – zapytała łagodnie Ala.

– Właściwie moglibyśmy pojechać tam razem. Zostawić samochód, wrócić spacerkiem na planty i kontynuować nasz miły wieczór…

Obiecuję, że po spotkaniu bezpiecznie odstawię cię do domu… tramwajem

– zakończył dość markotnie.

Ten smutny ton rozczulił Alicję. Poczuła, że szczerze polubiła kuzyna Brendy i że ma ochotę spędzić z nim resztę wieczoru.

Ucieszony Stefan poderwał się zza stolika i podał Alicji rękę. Ujęła ją roześmiana i dała się poprowadzić najpierw do baru, gdzie jej towarzysz uregulował rachunek, a następnie na ulicę. Stefan powiedział, że zaparkował samochód w pobliżu Poczty Głównej, nie musieli więc daleko iść. Mimo to Alicja ucieszyła się, że ubrała tenisówki, bo na brukowane uliczki starego miasta były one idealne.

Stefan nie puścił jej dłoni, ale jakoś wcale jej to nie przeszkadzało.

Może zakocham się w kuzynie najlepszej przyjaciółki? – rozmarzyła się. –

Babcia Trudzia byłaby zachwycona, gdyby Brenda została moją druhną!

Poza tym tak szarmancki i elegancki mężczyzna natychmiast podbije jej serce!

Zamyślona nie zauważyła, że dotarli do samochodu. Stefan z dziwną miną uchylił przed nią drzwiczki po stronie pasażera. Alicja uśmiechnęła się z wdzięcznością. Duży ten samochód, pomyślała stropiona, zbierając fałdy lekkiej sukienki. Przy okazji zahaczyła wzrokiem o logo namalowane na drzwiczkach i struchlała. Biały krzyż otoczony laurowym wieńcem wraz z napisem „Anielski Orszak” nie pozostawiał wątpliwości, w czym specjalizuje się pracodawca Stefana!

To karawan! Mój Boże, przyjechał na randkę karawanem! – zaskrzeczało coś w głębi Alicji.

Stefan zauważył konsternację swojej towarzyszki i uśmiechnął się uspokajająco.

– To blisko. Naprawdę! Zajedziemy na miejsce w dziesięć minut!

Mina Alicji dobitnie mówiła, że nie ma ochoty spędzić na przednim siedzeniu wozu Stefana nawet jednej, krótkiej minutki. Zaśmiała się nerwowo. I ciut za głośno. Po czym uciszyła samą siebie, kładąc palec na ustach. Czy wypada się śmiać w pobliżu karawanu?

– Jesteś pewien? – Spojrzała na Stefana niepewnie. – Nie będzie mnie potem ścigał… jakiś sanepid?

– No co ty! – Kuzyn Brendy uniósł brwi tak wysoko, że zginęły pod falą czarną włosów nad czołem. – Przecież to zupełnie zwyczajny samochód.

No, może nie do końca zwyczajny, ale… i tak pojedziesz na przednim siedzeniu, a nie tam, prawda? – zażartował, wskazując kciukiem tył

karawanu.

Wzrok Ali powędrował za palcem Stefana i młoda kobieta poczuła, że z wrażenia zaschło jej w ustach. Mocno zacisnęła palce na drzwiczkach samochodu, jakby się bała, że zostanie siłą wciągnięta do środka.

– No, nie wiem… – mruknęła. – Może lepiej tutaj na ciebie poczekam?

A ty na spokojnie odwieziesz samochód pod zakł… firmę?

– I stracę czas, który mógłbym poświęcić na pogawędkę z taką uroczą damą jak ty? – Stefan błysnął w odpowiedzi zębami. – To już wolę zostać i dostać naganę! A niech mnie nawet zwolnią! Nie zmarnuję tak cudownej randki!

Tak, jest cudowna! – zapłakało coś w głębi Alicji. – Szczególnie odkąd tak tutaj stoimy, w drzwiach karawanu…

Miłoszewska spojrzała na Stefana z namysłem. A jeśli chłopak mówi poważnie? Oleje sprawę, brzydko mówiąc, nie odstawi samochodu pod zakład pogrzebowy i przez to straci posadę? Nie chciała być za to odpowiedzialna. Jak miałaby potem spojrzeć w oczy Brendy i przyznać się: twój kuzyn wylądował na zasiłku dla bezrobotnych przeze mnie?

Kiwnęła głową.

– Dobrze, jedźmy i załatwmy to szybko! – powiedziała ciut drżącym głosem, zajmując fotel pasażera. – Potem wrócimy na planty i… –

Zapomnimy, że zafundowałeś mi przejażdżkę karawanem, dopowiedziała w myśli.

Podczas jazdy rozmowa jakoś się nie kleiła. Alicja siedziała na fotelu pasażera jak na szpilkach. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ktoś znajduje się na tyle samochodu i wbija świdrujący wzrok w jej plecy. Czuła nawet to charakterystyczne swędzenie między łopatkami i z całych sił walczyła, by się nie podrapać lub… nie odwrócić.

Stefan prowadził pewnie. Wyczuł zdenerwowanie swojej towarzyszki i niczym nawigacja powtarzał w regularnych odstępach: jeszcze dziewięć minut do celu, jeszcze siedem minut do celu, jeszcze cztery… Kiedy jednak stanęli w korku spowodowanym jakąś stłuczką, zamilkł spłoszony.

Alicja miała ochotę wrzasnąć i nienawidziła się za to.

– Może posłuchamy muzyki? – zaproponował wesoło mężczyzna.

– Oczywiście – przytaknęła Miłoszewska. – Czego lubisz słu…

Stefan dotknął przycisku na panelu odtwarzacza CD i nagle wnętrze samochodu zalały dźwięki żałobnego marsza. „Dobry Jezu, a naaaasz Paaaanie!” zawodził wyraźnie nieszczęśliwy śpiewak, a Ala poczuła, jak włoski na jej przedramionach stają dęba. Przerażony Stefan rzucił się do odtwarzacza, aby wyłączyć muzykę, ale coś poszło nie tak. Płyta się zacięła i wkoło odtwarzała tylko ten jeden wers pieśni. „Dobry Jezu, a naaaasz Paaaanie, daj mu wieeeeczne spoczyyywanie!” – wrzeszczało z głośnika. Stefan się miotał, wciskając wszystkie guziczki po kolei, a Alicja miała nieodpartą ochotę pociągnąć za klamkę, wyskoczyć na chodnik i wziąć nogi za pas.

W końcu płyta wyskoczyła z kieszeni z dziwnym zgrzytem.

Miłoszewska bez zastanowienia złapała ją w dwa palce i cisnęła nią

w kierunku okna. Srebrzysty krążek zawirował w powietrzu i wylądował

na schodkach jakiegoś sklepu. Stefan spojrzał za nią zmartwiony.

– Cholera, przed południem mamy pogrzeb na Batowicach! Będę musiał

skołować nową!

– Przepraszam – pisnęła Miłoszewska i spuściła wzrok.

W milczeniu zajechali pod zakład pogrzebowy. Alicja sięgnęła do klamki w drzwiczkach. W tej samej chwili niebo przeszyła złocista igła błyskawicy, a zaraz za nią potoczył się ogłuszający grzmot. Alicja od dziecka bała się burzy. Siedziała teraz na przednim siedzeniu karawanu, rozważając, co będzie straszniejszym doświadczeniem: wystawienie się na działanie piorunów czy spędzenie kolejnych trzech minut w wozie Stefana.

Kuzyn Brendy delikatnie poklepał ją po ramieniu.

– Pójdę po parasol! – zapowiedział. – Ochroni nas w drodze na przystanek! Ze spaceru chyba musimy zrezygnować, ale odstawię cię do domu, jak obiecałem! – rzekł tonem dżentelmena.

Alicja przytaknęła niepewnie. Spojrzała na przednią szybę samochodu.

Rozbiły się o nią właśnie pierwsze krople deszczu. Wielkie krople.

Zapowiadało się na prawdziwą ulewę, choć z letnim deszczem nigdy nic nie wiadomo. Może trwać godzinami lub przybrać formę sześciu wielkich kropek na nagrzanym słońcem chodniku. Ala żywiła nadzieję, że tym razem mają do czynienia z drugą opcją. Inaczej Stefan może się upierać, żeby odwieźć ją do domu samochodem, a wtedy ona…

Alicją wstrząsnął dreszcz. Wiedziała, że zachowuje się ociupinkę irracjonalnie, ale w karawanie po prostu czuła się dziwnie. Gdy za jej plecami coś stuknęło, podskoczyła na fotelu tak wysoko, że prawie uderzyła głową w podsufitkę. Zaśmiała się nerwowo i zasłoniła usta dłonią. Dom wariatów!

Nagle zauważyła w lusterku jakiś ruch. Do karawanu zbliżało się dwóch mężczyzn. Alicja sądziła, że wyminą samochód i pójdą dalej, ale oni

zatrzymali się przy tylnych drzwiach i głośno o czymś dyskutowali. Potem mocnym szarpnięciem podnieśli klapę. Jeden z nich stęknął przeciągle.

Alicja obserwowała ich manewry w bocznym lusterku. Widoczność była ograniczona, bo jego powierzchnię znaczyły krople wody, ale po chwili dostrzegła jednego mężczyznę wycofującego się rakiem w kierunku budynku, ramiona obejmujące podłużny kształt… trumnę! Dwóch mężczyzn właśnie wydobyło trumnę z karawanu, którym jechała! Którym Stefan przyjechał na ich pierwszą randkę!

Alicja poczuła, że więcej nie zniesie!

Nie zważając na krople deszczu siekające ją po twarzy ani na grzmoty przetaczające się nad dachami Krakowa wypadła z samochodu, jedną ręką przycisnęła słomkowy kapelusz do głowy, drugą zgarnęła fałdy sukienki, które przemoczone oblepiły jej nogi jak druga skóra, i puściła się biegiem w dół uliczki. Po pokonaniu kilkudziesięciu metrów przystanęła zdyszana i rozejrzała się dookoła, by poszukać tabliczki z nazwą ulicy i określić, gdzie jest. Potem oparła dłonie o kolana, pochyliła się do przodu i wybuchnęła histerycznym śmiechem. Łzy ciekły po jej twarzy, mieszając się z ciepłym deszczem.

Categories
różne różności różniste

Jak kompletnie się skompromitować chcąc zabłysnąć

fragment pochodzi z książki Joanny Szarańskiej Kronika pechowych wypadków niestety nie wiem, z której części

Kolacja dobiegła końca, Klara podała do ciasteczek herbatę i talerzyk wyśmienitych konfitur wiśniowych. Zdenerwowany aspirant pochłonął wszystko bez mrugnięcia okiem i dopiero kiedy spojrzał na niemal wylizany do czysta talerzyk, dotarło do niego, że był to dodatek do gorącego napoju przeznaczony dla wszystkich.

– Przepraszam, było pyszne… – wyjąkał zmieszany.

– Proszę się nie przejmować. Że lubi pan sobie zjeść, to akurat widać – zauważyła matka Klary. – Cóż, jest już późno… – Uniosła się zza stołu i spojrzała znacząco na zegar stojący na ciężkiej dębowej witrynie. Na widok tego masywnego mebla Chochołek poczuł zbliżające się zapalenie korzonków…

– Bardzo dziękuję za wspaniałą kolację – wybełkotał, podnosząc się z niewygodnego krzesła i dyskretnie pociągając za materiał spodni, które wpiły się wiadomo gdzie. Odprowadzany przez dostojnie kroczącą matronę, dotarł do przedpokoju, gdzie zaplątał się we własne buty i mało co nie klapnął na podłodze. Uśmiechnięta Klara wręczyła mu słoiczek wiśniowych konfitur i wyraziła nadzieję, że jeszcze je odwiedzi.

– Och, z pewnością! – Rozpromienił się na myśl o wspaniałym jedzeniu. – Kolacja była palce lizać!

– Chwała Panu Bogu, że nie wpadło to panu do głowy! – Gospodyni przewróciła oczami.

– To znaczy, hmmm, chciałem powiedzieć, że była przepyszna. Ale wcale mnie to nie dziwi, Klara wyśmienicie piecze, więc pewnie i gotuje.

– To mamusia piecze i gotuje! – Bibliotekarka zaśmiała się perliście. – Ja jestem totalnym beztalenciem kulinarnym.

– Naprawdę? – Aspirantowi zrzedła mina.

– Cieszę się, że smakują panu moje wypieki. – Po raz pierwszy w spojrzeniu gospodyni pojawiły się cieplejsze tony. Zaraz potem wyraz jej twarzy uległ zmianie, a w pokoju rozległo się donośne kichnięcie. – Najmocniej przepraszam, ta nieszczęsna pogoda przyprawiła mnie o katar…

Chochołek, który w międzyczasie zdążył narzucić płaszcz, dostrzegł okazję, by zaprezentować przyszłej teściowej swą rycerskość i sięgnął do kieszeni po chusteczki higieniczne. Bez namysłu wyciągnął w kierunku gospodyni prostokątne opakowanie, rejestrując ze zdumieniem, że jest ono jakieś twarde.

– Służę uprzejmie…

Spojrzenia trzech par oczu przyszpiliły spoczywające w jego dłoni pudełeczko z charakterystycznym uśmiechniętym kondomem. Policjant poczuł, że robi mu się słabo. Wcisnął dłonie w kieszenie płaszcza, wymruczał niewyraźne pożegnanie i czmychnął z mieszkania, myśląc z żalem, że o słodkich deserach może zapomnieć…

Categories
różne różności różniste

I jak tu powstrzymać się od drapania i śmiechu?

Fragment pochodzi z książki Joanny Szarańskiej Kronika pechowych wypadków niestety nie pamiętam , z której części już dawno ją czytałam a co smaczniejsze kąski zachowałam żeby na bloga wrzucić.

– Bardzo śmieszne! – Obrażona Zojka skrzyżowała ramiona na piersi. – Nie masz pojęcia, jakie to było okropne! Wiedziałam, że nie powinnam się drapać, a równocześnie nie potrafiłam nad tym zapanować. Najgorsze było, gdy zaczęło mnie swędzieć między łopatkami. Miałam ochotę przewrócić się na plecy i pocierać grzbietem o deski podestu!

– Jak Burek, kiedy natrafi na kocie gówno! – wykrzyknęła zachwycona babunia. Zojka zmarszczyła nos i posłała starszej pani urażone spojrzenie.
Tymczasem babunia wyczerpała temat bezpieczeństwa wnuczki i wróciła do rozważań nad humorystycznym aspektem zajścia.

– Bóg mi świadkiem, żem dawno się tak nie ubawiła! Ostatnio chyba na dożynkach, jak się Marian schylił but zawiązać i mu portki na dupsku strzeliły! Żebyś go widziała, jak spierniczał do domu, trzymając się za obydwa półdupki! – rechotała. Zojka posłała staruszce karcące spojrzenie, ale i ona nie mogła opanować rozbawienia na myśl o wuju podtrzymującym trzęsące się pośladki. Po chwili obie zaśmiewały się do łez.

Categories
różne różności różniste

Trzeba bić póki można

Fragment pochodzi z książki Joanny Szarańskiej Kronika pechowych wypadków 01 Kłopoty mnie kochają
Pogwizdujący czajnik przywołał Zojkę do rzeczywistości. Zalała herbatę i postawiła kubki na przykrytym kraciastą ceratą stole. Babunia z ponurą miną przysunęła sobie cukiernicę i wsypała do gorącego naparu cztery kopiaste łyżeczki cukru. Zojka jęknęła.
– Babciu…
– No co? Co? Ty też będziesz mi wmawiać, że cukier i papierosy to zło wcielone? I że muszę się ograniczać, bo inaczej już zaraz wyciągnę kopyta?
– Eee, nie… ja patrzę na względy ekonomiczne. Cukier podrożał…
– Rentę mam – prychnęła babunia, pociągając herbatę z głośnym chlipnięciem. – Na cukier mnie jeszcze stać. Dość się ograniczałam za komunistów. Teraz mogę słodzić i słodzić będę. I nikomu nic do tego!
Zojka pokiwała głową, zastanawiając się nad tym, jak delikatnie nakierować rozmowę na temat potencjalnego bicia i wyciągnąć ze staruszki, kto ma zostać równie potencjalną ofiarą. Babunia pociągnęła kolejny łyk i z chytrym uśmieszkiem spojrzała na wnuczkę.
– Niech zgadnę, pewnie ojciec cię przysłał?
Zojka uśmiechnęła się pod nosem. Próby przechytrzenia babuni Łyczakowej nie miały sensu. Była szczwana, spostrzegawcza i szczera do bólu. Jeśli wnuczka chciała cokolwiek z niej wyciągnąć, musiała jak na spowiedzi wyśpiewać, po co zjawiła się w domku na wzgórzu. Przybrała teraz groźną minę i pogroziła staruszce palcem.
– Naprawdę pogoniłaś go siekierką?
– Ja? – Babunia zrobiła niewinną minę. – Nic z tych rzeczy. Był tu jakoś na dniach, to prawda. Może akurat ostrzyłam narzędzia albo goniłam kurczaka po podwórku… nie wiem.
– Uhm. – Zojka pokiwała głową ze znaczącą miną. Znała to „nie wiem” babuni jak kształt własnego paznokcia na małym palcu prawej ręki. To samo „nie wiem” usłyszała, kiedy ktoś poprzebijał opony Wojtkowi, zdradliwemu narzeczonemu jej kuzynki Zosi. I kiedy piękne wielkanocne pisanki „się potłukły”. Wcześniej matka Zojki wyraźnie zapowiedziała babuni, by trzymała się z dala od świątecznych przygotowań, bo przecież wszystko leci jej z rąk…
– Naprawdę. – Staruszka przyłożyła dłoń do serca, przy okazji obficie chlapiąc herbatą przód niebieskiej podomki w drobne kwiaty.
– A o co chodzi z tym całym biciem? – nieufnie zapytała dziewczyna.
– A, to! No przecież! – Rozpromieniona babunia poderwała się z krzesła. – Chodzi o sołtysa!
– Babuniu! – jęknęła. – Wiem, że nie lubisz polityków i każdego uważasz za złodzieja…
– I za farbowanego lisa – dodała zadowolona z siebie staruszka, unosząc sękaty palec.
– …ale nie możesz uciekać się do przemocy. Nie wolno ci bić!
– Nie? – zdziwiła się babunia. – A sołtys powiedział, że to ostatnia okazja, potem będzie karalne…
– Już jest karalne!
– Wcale nie, przecież ci tłumaczę, że sołtys powiedział! Ja może polityków nie lubię, ale słucham. Jak księdza na kazaniu – dodała z przebiegłą miną. – Sołtys powiedział, że trzeba teraz bić, to zamierzam wykorzystać. Póki można legalnie, bo jak będzie karalne, to spasuję. Za komunistów mnie nie zamknęli, to i za kapitalistów nie wsadzą.
– Za kogo? – zdębiała Zojka. – To się w głowie nie mieści! Ja sobie z tym całym sołtysem porozmawiam i wszystko mu wygarnę. Jak można tak namawiać do złego i to staruszkę jeszcze! Ja złożę jakieś zażalenie!
– Staruszkę? – obruszyła się babunia. – Mów za siebie, ja mam dopiero siedemdziesiąt dwa lata, a czuję się o dwadzieścia młodsza!
– Uhm. – Zojka przewróciła znacząco oczami. – I ojciec babcię chciał od tego bicia odwieść, a babcia go siekierką…?
– Przecież ja go nie pytałam, po co przyszedł – prychnęła babunia. – Jak zobaczyłam, to złapałam, co było pod ręką i… oj. – Spłoszona spojrzała na wstrząśniętą wnuczkę.
– Babuniu! A co ksiądz proboszcz na to powie? – Chwyciła się ostatniej deski ratunku. Staruszka wzruszyła ramionami.
– A co ma powiedzieć? On też bije, póki można…
Zojka aż dostała zawrotów głowy od tych wszystkich rewelacji. Doszła do wniosku, że najlepiej zrobi jej przechadzka. Dotleni się, zażyje ruchu, a może przy okazji zajdzie także do domu rodziców

Categories
różne różności różniste

Hej kolęda czyli panowie z męskiego chóru w odwiedzinach

Nagrałam dziś kolędujący chór męski aczkolwiek słabo mi to wyszło

Categories
różne różności różniste

Pies w samochodzie równa się demolka

Fragment z książki Wakacje grzecznego psa , Terechowicz Katarzyna, Cesarz Wojciech

Było już jasno, kiedy coś mnie obudziło. Zerwałem się gwałtownie na cztery łapy. Nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem… dopiero gdy jakaś syrena alarmowa głośno zawyła mi nad uchem, zorientowałem się, że siedzę w bagażniku kombi. Chciałem wyjść na świeże powietrze, więc trąciłem łapą klapę bagażnika, ale okazało się, że jest zamknięta. Syrena znów przeraźliwie zawyła.
Przez tylną szybę obserwowałem, jak w pensjonacie otwierają się kolejne okna i pojawiają się w nich rozczochrane głowy i zaspane twarze. W końcu wycie ucichło i zrobiło się nudno, więc wstałem i przeciągnąłem się, żeby trochę rozprostować kości. Nie wiem dlaczego, syrena odezwała się ponownie. Jakiś pan w czerwonej pidżamie wyskoczył z pensjonatu, podbiegł do samochodu i przyjrzał mi się uważnie z ponurą miną. Dawałem mu znaki, żeby mnie wypuścił na zewnątrz, ale się nie doczekałem. Żadnego zrozumienia dla psów… nie po raz pierwszy zauważyłem, że ludzie myślą tylko o sobie. Energicznie pacnąłem łapą w tylną klapę, ale bagażnik się nie otworzył, tylko syrena znów zawyła. Tym razem ja też zawyłem, ile sił w płucach, usiłując zagłuszyć syrenę.
Facet w pidżamie skrzywił się i machając rękami jak wiatrak, pobiegł z powrotem do budynku. Syrena nagle przestała wyć i zrobiło się przeraźliwie cicho i pusto. Co za poranek! Teraz z kolei ja zawyłem z oburzenia i jeszcze mocniej pacnąłem w klapę bagażnika. Po chwili Czerwona Pidżama pojawiła się ponownie – za właścicielem pidżamy szedł zaspany Henryk.
– To skandal! Można zbzikować! Niech pan wreszcie zrobi coś z tym psem i z tym alarmem, ludzie chcą pospać na urlopie! – gorączkował się pan w pidżamie.
– Spokojnie, zaraz opanujemy sytuację, niech się pan tak nie denerwuje – burknął Henryk i zaczął nerwowo szukać czegoś w kieszeni.
Grzebał po kieszeniach dość długo – najpierw lewą, potem prawą ręką i miał coraz bardziej niewyraźną minę. Właściciel pidżamy przyglądał mu się podejrzliwie.
– Dziwne, musiałem zostawić kluczyki w pokoju – wybąkał Henryk i zniknął w pensjonacie.
Zaraz, a co ze mną? Już nie mogłem dłużej wytrzymać w tym zamknięciu – znowu zawyłem głośniej niż syrena. Przed pensjonatem pojawiło się kilka nowych osób – rozprawiali o czymś gorączkowo, pokazując mnie sobie palcami. Dlaczego się tak gapią? Poczułem się zupełnie jak w zoo.
Po chwili przy samochodzie wyrósł jak spod ziemi zaaferowany Henryk. Towarzyszył mu Alek. Teraz obaj szukali czegoś po kieszeniach.
– Jak to nie wiesz, gdzie są? – gorączkował się Henryk.
– No nie wiem – mruknął Alek.
– Niech pan coś zrobi, na miłość boską! – piekliła się jakaś pani w szlafroku. – Jest czwarta rano, czy pan jest nienormalny?
– Spokojnie, nie ma się co złościć. Poranne wstawanie służy zdrowiu – próbował załagodzić sprawę Henryk. – Jak byłem w harcerstwie…
– Niech mi pan tu nie wyjeżdża z harcerstwem, czego tam pana nauczyli? Chyba nie rozumu? – zabulgotał Szlafrok.
Henryk poczerwieniał, ale zignorował panią i przylepił nos do szyby. Spojrzał na stacyjkę i jęknął.
– Kto ostatni wysiadał? – wysapał do Alka.
– Ja. A dlaczego pytasz? – zdziwił się Alek.
– Kluczyki są w środku, a ty zatrzasnąłeś drzwi! Co teraz zrobimy? – rozpaczał Henryk.
– A skąd mogłem wiedzieć, że wysiadłeś i zostawiłeś kluczyki w stacyjce? – zdenerwował się Alek.
– Jak to skąd? Trzeba mieć oczy! – Henryk otarł pot z czoła.
– Czy ja śnię? – włączył się do rozmowy pan w słomkowym kapeluszu. – Zatrzasnął pan kluczyki w samochodzie i włączył alarm? Czy pan ma dobrze w głowie?
– To nie ja, to on! – zaperzył się Henryk i pokazał palcem na Alka. – A alarm, to nie wiem… – zająknął się Henryk. – Może sam się włączył, nie pamiętam, byłem wczoraj skonany i wcześnie poszedłem spać… – dodał bez związku.
– Co mi pan tu o spaniu opowiada, tu nikt nie może spać od godziny! Za grosz odpowiedzialności! – zirytował się Słomkowy Kapelusz.
Nagle wszyscy zamilkli, bo alarm się wyłączył i zapadła cisza. Chwilę stali w milczeniu, patrząc na mnie podejrzliwie – a potem jakoś tak delikatnie, cicho, na paluszkach, skierowali się do budynku. Momencik, a co ze mną? Kto mnie wypuści? Pospiesznie pacnąłem łapą w szybę. Alarm zawył ponownie.
– Proszę pana, ja tego dłużej nie wytrzymam, to ten brytan uruchamia alarm i będzie to robił do końca świata. Chyba że pan w końcu otworzy ten samochód, wypuści psa i wyłączy tę piekielną syrenę! – wrzasnął Słomkowy Kapelusz do Henryka.
– A ja zaraz zadzwonię do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami! Jak można być tak nieludzkim i zamykać psa w samochodzie? – tupnęła nogą pani w szlafroku.
– Właśnie! To się może źle skończyć dla zwierzęcia. Co za barbarzyństwo! – poparła ją pani owinięta plażowym ręcznikiem. – Jak się czujesz, maleństwo? – zaszczebiotała do mnie. – Biedny piesek, żeby tak się nad tobą znęcać… Ten twój pan to skończony okrutnik i brutal!
Wstałem, żeby pomachać ogonem do tej pani i alarm zawył ze zdwojoną siłą.
– Niech pani da psu spokój! – zawołał pan z recepcji. – Jak się nie będzie ruszał, to syrena nie będzie wyła.
– Dobrze już, dobrze… – mruknęła niezadowolona pani w ręczniku. – Trzymaj się, biedactwo. – Cmoknęła jeszcze do mnie, a ja znowu wstałem i pomachałem ogonem.
– Co pan ma zamiar teraz zrobić? – zapytał surowo Henryka pan z recepcji.
– Sam nie wiem – wyjąkał Henryk. – Może zadzwonię po pomoc drogową?
– To kto ma wiedzieć? – stracił cierpliwość Słomkowy Kapelusz. – Odpowiedzialności za grosz! Za grosz!
W tym momencie przed pensjonatem pojawiła się Hanka z termosem kawy i atmosfera trochę się rozładowała. Panie usiadły na ławce i zaczęły ożywioną rozmowę, a panowie naradzali się, jak rozwiązać jakiś skomplikowany problem techniczny. Wyglądało na to, że wszyscy o mnie zapomnieli. A mnie nie było do śmiechu – robiłem się coraz bardziej głodny, chciało mi się siku, a bezczynność po prostu mnie dobijała. Na dodatek było mi duszno, bo Henryk zostawił mi w oknie tylko niewielką szparkę.
– Ja to bym przywalił kamulcem w szybę i po krzyku – zaproponował pan w słomkowym kapeluszu. – Później wstawi się nową.
– Jak to SIĘ wstawi? – zaprotestował Henryk. – Jakby to był pana samochód, to nie byłby pan taki prędki do wybijania szyb.
– Moim zdaniem lepiej rozwiercić zamek albo go wyłamać – doradzał pan z recepcji. – Mam w składziku różne narzędzia.
– Panowie, a co potem? Jak ja zamknę samochód? – rozpaczał Henryk.
– Pojedzie pan do warsztatu – wzruszył ramionami Słomkowy Kapelusz.
I tak się naradzali, i prowadzili te swoje długie rozmowy, a ja byłem coraz bardziej głodny i coraz bardziej chciało mi się siku – aż w końcu nie wytrzymałem i mocno naparłem pyskiem na kratę, która oddzielała mnie od kabiny pasażerskiej. Krata była już mocno obluzowana, bo pracowałem nad nią przy każdej podróży (co to za przyjemność, jeździć w klatce?). Nikt nie zwracał na mnie uwagi, więc zdwoiłem wysiłki i po chwili… coś trzasnęło, a krata przechyliła się gwałtownie i opadła z hałasem. Uff, nareszcie! Od razu przeszedłem na tylne siedzenie – jednak nie było tam za wygodnie, bo ta paskudna krata mocno mnie uwierała. Z pewnym trudem przedostałem się na przednie siedzenie, ale tu z kolei było mi trochę za ciasno. Zaklinowałem się na siedzeniu kierowcy i rąbnąłem nosem w kierownicę. Nagle coś ryknęło jeszcze głośniej niż syrena! Wszyscy zamilkli i podeszli do samochodu.
– Moje siedzenia! – jęknął Henryk i złapał się za głowę.
– Niezłe ziółko z tego psa! – zachichotał złośliwie pan w pidżamie.
Było mi coraz bardziej niewygodnie – zacząłem się wiercić i próbowałem zmienić pozycję, ale pazurami zaczepiłem o tapicerkę.
– Winter, nie wolno! – wrzasnął histerycznie Henryk, przekrzykując syrenę.
Miałem tego wszystkiego dość i z całej siły pacnąłem łapą w drzwi. Coś piknęło, pstryknęło i nagle… drzwi się otworzyły. Wyskoczyłem zwinnie na zewnątrz i od razu pogalopowałem w krzaki. Wolność to cudowne uczucie! Wszyscy stali w całkowitej ciszy z rozdziawionymi ustami, a ja z ulgą oddałem się sikaniu.
– No wie pan co… – wykrztusił w końcu pan z recepcji. – Nikt mi nie uwierzy, jak komuś o tym opowiem.
– Co za pies, co za pies… – powtarzał osłupiały pan w słomkowym kapeluszu. – Ile pan za niego chce? – mruknął do Henryka.
A potem poszliśmy z Alkiem na długi spacer nad jezioro.

Categories
różne różności różniste

Jak znajoma mi dziś humor poprawiła

Categories
różne różności różniste

Elegancja Francja według miejscowych rzecz jasna

fragment pochodzi z książki Kordel Magdaleny Malownicze 01 Wymarzony dom

Pan Miecio z czymś rozpłaszczonym na głowie, co kiedyś zapewne było damskim
kapeluszem, w którym tkwiło lekko wyliniałe pióro. Pod szyją udrapował sobie zwoje koronki sięgające mu do pasa. Miejsce musztardowych spodni, w których widziała go ostatnio, zajęły kwieciste dzwony. Już na pierwszy rzut oka było widać, że wprost pęka z dumy i czuje się niezwykle elegancki, podążając w stronę skonfundowanej Magdy.
– No i co, zdziwiona panienka, co? – zapytał, zrywając z głowy kapelusz i piórem
zamiatając ziemię przed jej stopami.
– Nieco, panie Mieciu, nieco – bąknęła oszołomiona jego widokiem. – A cóż to się panu stało?
– Jak to co? Ja już wszystko wiem i przyszedłem panienkę uspokoić – wyjaśnił, posyłając jej trochę zamglone, ale oddane spojrzenie. – Mówiłem przecież, że ja dla panienki wszystko…
– A tak, rzeczywiście. Mówił pan. I co tym razem ma mnie uszczęśliwić? – zapytała
z lekkim niepokojem.
– No jak to co? Ja! – Tu wyprężył z dumą pierś ukrytą pod zwojami koronek. – Widzi
panienka, jaki ja dla niej strój francuski włożyłem?! Żabot, bo Łysy mi mówił, że bez żabota to ani rusz… No i kapelusz z piórem. W końcu oglądało się trzech muszkieterów, to co nieco się wie. Cieszy się panienka?
– Niezmiernie – przytaknęła zakłopotana, rozgrzeszając się w duchu z kłamstwa.
– To dobrze. I niech się panienka nie martwi, Miecio już wszystko wie i czuwa
– zapewnił, popatrując z niechęcią na Antka i Michała, którzy ledwo zachowywali powagę.
– Usłyszałem wczoraj pod kościołem, że panienka będzie lekcje dawać. Francuskiego. No to żem z miejsca pomyślał, że pociechy z miejscowych to panienka mieć nie będzie. Bo to straszne tumany są. Nieuki. I Grążelak z miejsca powiedział, że Francuzki są strasznie delikatne i na jego oko, to jak nie znajdą się chętni, na pewno panienka się załamie i pogrąży. Łysy wprawdzie stwierdził, że to i dobrze, bo nareszcie będzie wiadomo, co robić, bo jeżeli chodzi o pogrążanie, to jesteśmy w tym najlepsi, ale z miejsca go uciszyłem. No i zaczęliśmy radzić. I dlatego jestem…
– Żeby mnie pogrążyć? – Nie nadążała za niezwykle zawiłym rozumowaniem pana
Miecia, a chichoty Antka i Michała za jej plecami wcale nie pomagały.
– No gdzie tam! Żeby powiedzieć, że nie ma co się załamywać. Chce panienka uczyć, to
uczyć będzie! Jak to mówią: mówisz – masz. Załatwiłem pierwszą grupę. Wszyscy moi koledzy będą uczęszczać. Łysy, Grzelak, Poldek i Drabik przyjdą na pewno, tylko że bez stroju francuskiego, żeby mi konkurencji nie robić. A co, nie mówiłem, że dla panienki wszystko?
Nawet na lekcje prywatne się zapiszę, a co! – rozzuchwalił się pan Miecio.
– Nie wiem, co powiedzieć – wyjąkała Madeleine ze zgrozą.
– Ni
Oszołomiona patrzyła za odchodzącym panem Mieciem, za którym niczym welon
powiewał przerzucony na plecy zwój koronek.
– Magda, możesz nam powiedzieć, kim był ten śmierdzący na kilometr winem
przebieraniec? – wdarł się w jej myśli głos Antka. – To jakiś członek cyrkowej trupy wędrownej czy coś w ten deseń?
– Przebieraniec? Nie doceniacie inwencji miejscowych. To był po prostu klasyczny strój francuski. W wydaniu pana Miecia.

EltenLink