Author: sylwinka
Żaden wnusiu tylko Karor Szkórka
Wracałam dziś z kościoła z przyjaciółką i przed nami szła nasza sąsiadka wioząca swojego kilku letniegownuka w wózku.
Ktoś ją omijał i mówi dzień dobry, o jaki duży już ten twój wnusiu.
I tak mniej więcej z 5 osób w pewnym momencie kiedy kolejna pani mijała wózek z malcem mówiąc dzień dobry młody odezwał się obrażonym tonem.
Nie jesztem żaden wnuszu jesztem Karor Szkórka.
Jakieś pytania?
Troszkę kijowo mi się nagrało, ale nie miałam przy sobie mojego plekstalka i cóż jakoś to będzie :d
Za każdym razem kiedy nasza lokalna stacja radiowa puszczała ten utwór, nagrywałam a później wklepywałam słowa w google. Niestety nie znajdował piosenki, o którą mi chodziło. W końcu, któregoś dnia zadzwoniłam do radia i poprosiłam o wykonawcę oraz tytuł.
Ciasteczka spękane
Ostrzegam są uzależniające :d
100g czekolady gorzkiej
100g czekolady mlecznej
60g masła
200g mąki,
120g cukru,
szczypta soli,
pół łuyżeczki proszku do pieczenia,
2 jajka
Przygotowanie:
Czekolady i masło roztopić w kąpieli wodnej odstawić do wystudzenia.
Jajka ubijamy z cukrem i szczyptą soli, dodajemy mąkę proszek do pieczenia i przestudzoną mase maślano czekoladową.
Całość zmiksować do połączenia się składników.
Ciasto włożyć do lodówki na 2 godziny (u mnie stało całą noc).
Ze schłodzonego ciasta formujemy kulki, które obtaczamy w cukrze pudrze i układamy na blasze lekko spłaszczając.
Piec w temperaturze 170 stopni przez 10 minut
artykuł pochodzi z gazety Z życia wzięte
Na początku wcale nie doceniałem inteligencji naszej ary…
Od dziesięciu lat prowadzę hurtownię materiałów budowlanych. Ruch na placu magazynowym jest dosyć spory, jedne samochody wjeżdżają z towarem od producentów, inne wyjeżdżają do sklepów. Wszyscy się dobrze znamy, bo zazwyczaj przyjeżdżają ci sami kierowcy. Na wszystko mam oko z przeszklonego kantoru. W biurze pracują cztery osoby: ja, kierownik zmianowy Piotr, sekretarka Kasia i… papuga Sonia. Dostałem ją od pewnego kierowcy gdzieś przed trzema laty. Właśnie przeprowadzał się z rodziną. A że duża kolorowa papuga niezbyt dobrze znosiła ten cały rozgardiasz, zabrał ją ze sobą do samochodowej szoferki. Tam papudze również nie za bardzo się podobało. Co więcej, policjant, który zatrzymał kierowcę na drodze do kontroli, nakazał pozbycie się ptaszyska. Miał rację, poddenerwowana ara mogła zacząć fruwać po kabinie i zdekoncentrować kierowcę w czasie jazdy. I wypadek gotowy.
– Panie Tomku – błagał mnie kierowca, Krzysztof. – Niech pan ją weźmie na cztery dni. Jak się przeprowadzimy, przyjadę po nią i zabiorę.
Pewnie bym i odmówił, bo nie miałem czasu zajmować się jakimś ptakiem, ale mojej sekretarce aż oczy zabłysły. Też popatrzyła na mnie błagalnie i energicznie kiwała głową, na znak, żebym się zgodził.
– Chcesz tę papugę, proszę bardzo – powiedziałem do Kasi – ale ty się nią zajmiesz.
No i papuga została u nas na kilka dni. Wszyscy byli nią zachwyceni. Kolorowe ptaszysko przeskakiwało z biurka na biurko i co chwila pytało: „Co robisz?”. Kiedy Piotr, kierownik, rzucił automatycznie: „Odwal się”, ara, nie przerywając spaceru, nadal zadawała poprzednie pytanie. Jednak tym razem sama sobie odpowiadała: „Odwal się”. Zabawa była przednia. Kasia rzeczywiście zajęła się ptakiem, dbając, by nie był głodny, spragniony, a od czasu do czasu zdobywała sobie jego względy ziarenkiem pieprzu. Tak minęły cztery dni. Kierowca przyjechał ją zabrać, ale Sonia wcale nie miała zamiaru wracać do swoich właścicieli. Próbowaliśmy ją złapać i przekazać w ręce Krzysztofa, jednak ptak sprytnie przeskakiwał z szafy na szafę i za każdym razem wołał: „Odwal się”.
– Niech jeszcze zostanie u was na kolejny tydzień – zdecydował kierowca.
– Nie mam czasu na użeranie się z nią, muszę wracać.
Tyle że Sonia w ciągu kolejnych tygodni tak zadomowiła się w naszym magazynie, że za każdym razem, gdy przyjeżdżał jej właściciel, skrzeczała: „Odwal się” i nie dawała się złapać. No i została u nas. Nie było jej źle, wszyscy się nią zachwycali, podsuwali przysmaki i wkrótce stała się niekoronowaną królową całej hurtowni. Gdy było w miarę ciepło, papuga fruwała swobodnie po magazynie, a na wieczór wracała do kantorku, gdzie na jednej z szaf stała jej klatka ze stale otwartymi drzwiczkami. Dużo słyszy się o tym, że takie papugi są bardzo mądre i szybko uczą się pojedynczych wyrazów lub nawet całych zdań. Sonia udowodniła, że to prawda. Czasami nawet zaskakiwała nas swoją inteligencją. Przykład? Piotr na moje polecenia czy ponaglenia Kasi zazwyczaj odpowiadał: „Zaraz, nie pali się”. Papuga to podchwyciła i kiedy ktoś na przykład chciał przegonić ją z dokumentów, na których się rozsiadła, odburkiwała: „Nie pali się”.
– Zupełnie, jakby rozumiała znaczenie słów – zachwycała się Kasia.
– Nie daj się nabrać – mówiłem. – To zwykłe papugowanie. To tak, jakby znaczenie słów rozumiał magnetofon.
– Obrażasz ją. – Naburmuszyła się sekretarka i dała Soni ziarenko pieprzu. – Ona doskonale wie, co mówi.
– Naiwna – westchnąłem. Jednak pewne wydarzenia udowodniły, że to ja się myliłem.
Dwa lata temu, pewnego południa, Sonia wyfrunęła z kantorku i „poszła”, jak to nazywaliśmy ze śmiechem, na gospodarczy obchód po magazynie. Jakieś dwadzieścia minut później jej skrzekliwy głos dobiegł gdzieś z końca hali. Nikt jednak nie zwracał uwagi na jej nerwowe wołanie. Ptak najwyraźniej zorientował się, że jest lekceważony, gdyż przyleciał do kantorku i usiadł mi na monitorze. Potem wywrzeszczał mi w nos: „Pali się”.
– Daj ty mi święty spokój – odburknąłem.
Ara znowu wrzasnęła: „Pali się” i wyfrunęła poza kantorek. Po kilku sekundach znowu wróciła i zawołała skrzekliwie to samo. Spojrzałem na kierownika, ten na mnie. – Może coś tam widziała? – Wzruszył ramionami. No to poszliśmy obaj za Sonią i… nakryliśmy złodzieja. W ramach nagrody postanowiłem zabrać papugę do siebie do domu, żeby zamiast po hali, gdzie przechowywany jest towar, mogła pofruwać sobie po przydomowym ogródku.
Sonia była jednak osowiała i nie chciała zwiedzać nowego miejsca. Ot, przysiadła na jednej z szaf i łypała na moje dzieci niechętnym okiem. A kiedy próbowały się do niej wspiąć, wrzeszczała tym swoim gardłowym głosem: „Odwal się. Odwal się”. Po dwóch dniach, gdy ptak robił się coraz bardziej smutny, zabrałem go na powrót do hurtowni. Znowu była ożywiona, znowu pyskowała wszystkim dookoła i zachowywała się niczym pani na włościach. Myślę, że z Sonią połączyły mnie jakieś specjalne więzi emocjonalne. Od początku, gdy tylko znajdowałem się na terenie firmy, trzymała się blisko mnie. Niekiedy, gdy szedłem na obchód hurtowni, siadała mi na ramieniu. Gdybym wtedy nałożył na siebie piracki strój, być może wyglądałbym jak kapitan Morgan. Inni też pewnie mieli to skojarzenie, bo za moimi plecami zaczęli o mnie mówić: „Pirat”. Dowiedziałem się tego, bo papuga to podchwyciła i też tak zaczęła na mnie wołać. Moi pracownicy mieli z nią dobrze, gdyż ostrzegała ich przede mną. Na przykład wyczuwała w sobie tylko wiadomy sposób, że wkrótce się pojawię w firmie i na kilka minut przed moim przyjazdem wrzeszczała w niebogłosy: „Pirat! Pirat!”. Przed rokiem, a był to listopad, zakończyliśmy pracę tuż przed osiemnastą. Dwie godziny wcześniej do firmy wpadła moja żona i wzięła samochód, gdyż miała z dziećmi jechać do matki. Piotr i Kasia od dwóch godzin załatwiali sprawy z fakturami w sklepie budowlanym niedaleko nas. Byłem sam, nie licząc papugi. Codziennie na koniec pracy robiłem obchód magazynu. Gwizdnąłem na Sonię, ta wskoczyła mi na ramię, a ja, jak zwykle w nagrodę, dałem jej ziarnko pieprzu. Kiedy szedłem między paletami, nieoczekiwanie poczułem, jakby ktoś wlał ołów w moje nogi. Zaczęła mi drętwieć lewa ręka. W ustach zrobiło się sucho jak na pustyni, a nagłe zmęczenie niemal zwaliło mnie na ziemię. Nie wiedziałem, co się dzieje. Przecież miałem dopiero czterdzieści lat i do tego dnia byłem zdrowy jak koń! Przysiadłem na jakiejś paczce, by przeczekać tę słabość. Faktem było, że poprzedniego dnia opijałem z właścicielem sąsiedniej hurtowni wspólnie zawiązany biznes. Ciężko było, ale jakoś dotarłem do domu. Tamtego ranka nie czułem się dobrze. Ale, jak mówi przysłowie, na kaca najlepsza jest praca, i to najlepiej ciężka. Wtedy człowiekowi wszystko wyparuje z zadymionej czaszki. Tak więc ciężko pracowałem cały dzień. Najwidoczniej trochę się przepracowałem. Postanowiłem, że jak chwilę odsapnę, to pojadę od razu do domu i się położę. Sięgnąłem do kieszeni, żeby zamówić taksówkę, ale okazało się, że zostawiłem telefon na biurku.
– Co się odwlecze, to nie uciecze – rzuciłem do papugi, która siedziała na sąsiedniej palecie i łypała na mnie niespokojnym wzrokiem. – Wracamy.
Wstałem z paki. Wtedy poczułem ostry ból w piersiach. Świat zawirował, jakbym siadł na rozpędzonej karuzeli. W piersiach zapłonął mi ogień. Chciałem krzyknąć o pomoc, ale otoczyła mnie ciemność. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem nad sobą twarz obcego mężczyzny. Dowiedziałem się, że jestem w szpitalu.
– Co się stało?
– Miał pan zawał serca. Ale na szczęście jakaś Sonia była przy panu.
– Na szczęście?
– Tak powiedział kierownik zmianowy.
A było to tak. Kasia z Piotrem wrócili do hurtowni. Ponieważ nie było mojego samochodu uznali, że pojechałem już do domu. Gdy zbierali się do wyjścia, do kantorku wleciała Sonia, wrzeszcząc: „Pali się”. Pamiętając o minionych wydarzeniach ze złodziejem, pobiegli za ptakiem i natknęli się na mnie, leżącego na posadzce bez zmysłów. Gdyby nie Sonia, z pewnością umarłbym między paletami. To, że wciąż żyję, jest skutkiem tego, że pewnego dnia nie odmówiłem kierowcy przysługi i pozwoliłem, by na kilka dni zamieszkała w hurtowni papuga. Bądźmy więc dla siebie mili i uprzejmi. Dobro wraca po trzykroć.
Babski poniedziałek czyli?
Babskie poniedziałki to organizowaneco miesiąc przez Mościckie Centrum Kultury spotkania dla kobiet. Są konkursy z nagrodami a przedewszystkim film. Dziś obejrzałyśmy film "Uwierz w Mikołaja" po obejrzeniu tego filmu uwierzyłyśmy, że nie ma to jak dawka dobrego humoru.
Agnieszka z powodu gwałtownej śnieżycy zostaje odcięta od reszty świata w urokliwej górskiej chatce, a na jej drodze pojawia się tajemniczy i przystojny mężczyzna w stroju Świętego Mikołaja. Pięcioletnia Zosia wraz ze swoją mamą, mimo kiepskiej sytuacji finansowej, próbują przygotować tradycyjną rodzinną wigilię, a pomóc im w tym może Robert – pełniący służbę w Święta samotny policjant, który z czystej potrzeby serca chce dla kogoś zrobić coś dobrego. Ten magiczny czas to również szansa, aby pewien mężczyzna ponownie spędził Boże Narodzenie ze swoją ukochaną z dawnych lat – o ile oczywiście kobieta jego życia znajdzie chwilę spokoju, mając pod opieką zwariowanych i nieobliczalnych pensjonariuszy domu opieki „Happy End”.Jedna scena podobała się absolutnie wszystkim. Otóż jedna z pensjonariuszek ucierpiała podczas ćwiczeń sylwestrowego tańca. Zaniepokojona stanem swojej podopiecznej pani dyrektor chce się dowiedzieć co to za taniec. I tu staruszkowie demonstrują.
On zimny, ona gorąca.
On nie chce, ona go trąca.
I prawą rękę na niego kładzie ruszaj się ruszaj ty stary dziadzie.
I lewą nogę na niego kładzie cóż musiało to wyglądać komicznie kiedy bądź co bądź staruszka kładzie nogę na partnera. Śmiechu było co nie miara.
Ja? Z Grabna?
Byłyśmy ostatnio z moją przyjaciółką i jej córką na basenie. Kiedy już wtarabaniłyśmy całe toważystwo do szatni i przebrałyśmy w stroje kąpielowe, kąpielówki , czepki i okulary. Na wierzch wyszła nagląca sprawa, że zapomniałyśmy wziąść z samochodu kółko do pływania dla Leny. Wyszłyśmy na basen i Magda postanowiła poprosić panią ratowniczkę o pożyczenie kółka. Kobietka kółko przyniosła a Lenka kawał baby zaczęła mu się niepewnie przyglądać. Widząc jej rozterki pani ratowniczka powiedziała,
Zmieścisz się zmieścisz taka zgrabna dziewczyneczka jesteś.
Tu Lena rzuciła pani minę w stylu wściekły ninja i wydarła się.
Nie z Grabna tylko z Mikołajowic!
Fragment pochodzi z książki Kalina w malinach nic dwa razy. Joanny Szarańskiej
Wracam do przygotowywania obiadu, gdy dociera do mnie, że mężczyźni
przerzucają się żarcikami, których bohaterami jesteśmy my, ja i Młynek. Biorę się
pod boki i właśnie mam im coś nagadać, kiedy drzwi się uchylają i do środka
wchodzi niski mężczyzna o nieco egzotycznych rysach twarzy.
– Pani zamawiać mięso?
– Jakie mięso? – Patrzę na niego osłupiała.
– Dobra mięso. Kurczak mięso. Indyk mięso. Krowa mięso.
– Aleja nie potrzebuję żadnego mięsa!
– Dobra mięso. Kurczak mięso. Pani zamawiać mięso? Ja rzucać mięso?
– Nie, nie! Proszę mi tu nic nie rzucać!
– Nie rzucać? A krowa mięso?
– On pyta, czy zostawić dostawę mięsa – tłumaczy mi osiłek numer jeden,
pokładając się ze śmiechu.
– Ach, tak? Ale skąd ja mam wiedzieć, czy zostawić?
– Szefa trzeba spytać – tłumaczy chłopiec z chytrym uśmieszkiem. – Cześć,
Dżin Dżon! Masz świeże mięso?
– Świeża mięso. Dobra mięso. Kurczak mięso i krowa mięso! Rzucać mięso?
-A może dzisiaj to my rzucimy ci mięso? Chcesz trochę mięska, Dżin
Dżon? No, lalunia, leć do szefa i zapytaj, ile tego mięsa, bo się chłopina
niecierpliwi.
Wyłączam palnik pod garem z zupą kalafiorową i wyruszam na
poszukiwanie Bazylii. Zapytam o to cholerne mięso, a przy okazji wspomnę
jednym słówkiem, że już nie mogę wytrzymać z tymi dwoma w jednym
pomieszczeniu. Niech ich odeśle i znajdzie coś pożytecznego do roboty. Przecież
na mnie można liczyć. Ciekawska nie jestem i do chłodni nie zajrzę. Raczej.
Po drodze spotykam Marka, który właśnie spieszy gdzieś z jakąś teczką.
Posyła mi niechętne spojrzenie, więc odpowiadam mu głośnym prychnięciem
i odwracam głowę w drugą stronę. Jeszcze przyjdzie taki czas, że sobie przypomni
i zapłaci za wszelkie nieprzyjemności, jakie mi serwuje. Teraz mam ważniejsze
sprawy na głowie. Kurczak mięso, indyk mięso i krowa mięso.
Właśnie zamierzam zapukać do gabinetu, wktóiym wciągu dnia urzęduje
szef, kiedy dobiega mnie tupot bosych stóp. U wylotu korytarza pojawia się
zaaferowana Kicia. Łapie mnie za ramię i ciągnie w kierunku wyjścia.
-No, pospiesz się! Psa zabierają! Chodź wreszcie!
Wyrywam się i posyłam jej niechętne spojrzenie. Czego ona znowu ode
mnie chce? Czy nie widzi, że jej nie lubię i nie mam ochoty na pogaduszki?
Szczególnie, kiedy chodzi w samym staniku i kłuje w oczy tym rozmiarem sporo
ponad statystyczne 75B? Już mam jej co nieco na ten temat powiedzieć, kiedy łapie
mnie ponownie i ciągnie w kierunku wyjścia. Próbuję się opierać i równocześnie
zrozumieć, o czym bredzi. Ślizgamy się na wypolerowanej posadzce. Kicia pada na
pupę i krzywi się boleśnie; wykorzystuję to i próbuję odejść, ale ona łapie mnie za
kostkę i ciągnie desperacko, sapiąc.
– Młynka. Pakują do samochodu Młynka.
– Młynka? Zabierają mojego Młynka? Do jakiego samochodu? Kto!?
– Ten chudy Chińczyk!
Nagle dociera do mnie cała groza sytuacji! Więc o takim mięsku mówili ci
dwaj złośliwcy, kiedy proponowali je Dżin Dżonowi! Perfidnie pozbyli się mnie
z kuchni, by móc zaprowadzić biedne i nieświadome niczego zwierzę na rzeź!
A Młynek, mój łagodny i przyjazny pieseczek, to takie cielę. Pokażą mu piłkę,
zacmokają i straci głowę…
Czuję, jak buzuje we mnie adrenalina. Jednym szarpnięciem podrywam
Kicię z posadzki i teraz to ja ciągnę ją w kierunku wyjścia. Za plecami słyszę głos
szefa, który pojawił się w uchylonych drzwiach i dopytuje, co się dzieje. Nie mam
czasu wyjaśniać, liczy się przecież każda sekunda! Kiedy zbiegamy po schodach,
dostrzegam furgonetkę z niebieskim napisem „Chińska rzeźnia” na lewym boku.
Za kierownicą ktoś siedzi i właśnie uruchamia silnik. Na trawniku dostrzegam tych
dwóch troglodytów, niemal pokładających się ze śmiechu. Serce galopuje mi
w piersi, coś kłuje w boku, ale zmuszam się do jeszcze szybszego biegu. Muszę
dopaść tę cholerną furgonetkę i uwolnić Młynka. A kiedy mój przyjaciel będzie już
na wolności, dopadnę tego okropnego człowieka i osobiście dopilnuję, by zeżarł na
surowo swoje kurczak, indyk i krowa mięso! Ciekawe, czy wtedy wyda mu się
równie dobre!
Jestem już niemal przy furgonetce, kiedy potykam się o wystający kamień
i padam jak długa. Przez napływające do oczu łzy obserwuję, jak samochód powoli
rusza w kierunku bramy. Próbuję poderwać się na nogi, ale osłabiona po upadku
z podestu noga znów daje o sobie znać. Czuję narastające gorycz i bezsilność.
Młynek odjeżdża z tym barbarzyńcą, a ja nic nie mogę zrobić! Oglądam się
z nadzieją na Kicię, ale ta już dawno opadła z sił i ciężko dyszy gdzieś w połowie
długości podjazdu.
Tracę nadzieję, ale wtedy dochodzi do najprawdziwszego cudu!
Uchylona brama zaczyna powoli się zamykać. Jej metalowe przęsła
z donośnym trzaskiem zatrzymują się na masce samochodu, skutecznie odcinając
furgonetce drogę. Z auta dobiegają przekleństwa w egzotycznym języku i dźwięk
klaksonu, na co dwóch osiłków tarza się po trawniku, głośno rechocząc. Nie mogę
się doczekać, kiedy dostanę tych idiotów w swoje ręce, ale na razie interesuje mnie
tylko jedno: wydostać mojego psa z samochodu!
Powoli podnoszę się na nogi i kuśtykając, ruszam w stronę bramy. Czuję, że
trwa to nieznośnie długo, zupełnie jakbym po kolana brodziła w wacie. Jestem już
blisko, słyszę już nawet popiskiwanie Młynka, kiedy ktoś mnie mija. Marek!
Jestem tak zaskoczona, że aż przystaję, ale on w ogóle nie zwraca na mnie uwagi.
Podbiega do furgonetki i gwałtownie szarpie za klamkę u drzwi. Młynek
wyskakuje na podjazd i podbiega do mnie w radosnych pląsach. Klękam na
podjeździe i przyciągam go do siebie, obsypując rudobrązowe futerko i długie uszy
pocałunkami. Marek przygląda się nam badawczo.
– Wszystko w porządku? – pyta. Potwierdzam skinieniem głowy, ponieważ
nie jestem w stanie wypowiedzieć słowa, a wtedy ruchem głowy wskazuje dom. –
Wracajcie do środka. Muszę coś załatwić.
-Ja…
– Co? – Marszczy brwi.
– Muszę mu coś powiedzieć. – oświadczam. – Muszę – powtarzam uparcie.
Wzrusza ramionami i odsuwa się od uchylonych drzwiczek, robiąc mi
przejście. Kuśtykam w stronę furgonetki. Niezdarnie się garbię, ale nie mam
zamiaru wypuścić z dłoni obroży Młynka ani na minutę! Zaglądam do szoferki.
Chińczyk mierzy mnie wściekłym spojrzeniem, a potem wylewa z siebie potok
bełkotliwych słów, żywo gestykulując i wskazując zniszczoną maskę samochodu.
Nie zamierza dopuścić mnie do głosu!
– Cicho! Ty słuchać! – Walę ręką w klakson. – Ty być zły człowiek! Tutaj
Polska, tutaj się pies nie je! Złe mięso, bardzo złe! Ty szubrawiec, ty szumowina!
Ty kapujesz? On przyjaciel. – Wskazuję na Młynka. – Ty… ty… kupa!
Dżin Dżonowi mija pierwsze osłupienie i na powrót zaczyna jazgotać.
Wtedy dostrzegam, że pod jego nogami majaczy jakiś długi kształt. Schylam się
i wydobywam na światło dzienne wielką kość. Jest tak długa, że najpewniej
pochodzi z mamuta! Łapię ją solidnie, puszczam obrożę Młynka i prostuję się
z triumfalną miną. Przez chwilę z satysfakcją obserwuję konsternację malującą się
na twarzy mężczyzny, po czym przechodzę do ataku! Pierwsze uderzenie trafia
porywacza na wysokości barku, drugie okazuje się niecelne, choć mało co nie
pozbawia go ucha. Tracę kilka sekund, aby lepiej uchwycić prowizoryczną
maczugę, a kiedy podnoszę oczy, na wysokości twarzy mam chude pośladki
czołgającego się do drugich drzwi mężczyzny. Uśmiecham się pod nosem.
– Wyśmienicie! – mówię.
Bazylia jest wściekły. Miota się po kuchni niczym rozsierdzony byk,
potrącając krzesła i wszystko inne, co napotyka na swojej drodze. Jest przy tym tak
czerwony, że zaczynam się poważnie obawiać, czy mu oby jakaś żyłka w głowie
nie pękła. Rozglądam się po pomieszczeniu. Pod chłodnią tkwią nieco
przestraszeni chłopcy, którzy najwyraźniej nie podejrzewali, że ich idiotyczny żart
może aż tak rozwścieczyć pracodawcę. Tuż obok nich stoi opanowany Marek,
a nieco dalej siedzi wciąż posapująca Kicia. Bazylia kazał jej założyć bluzkę, więc
teraz otula się obszerną bluzą z kapturem. Dziwna z niej dziewczyna, ze skrajności
w skrajność.
Ponownie skupiam uwagę na szefie.
– Co wam strzeliło do tych głupich łbów?!
– Chcieliśmy zażartować…
-Zażartować?! Oddać psa na przemiał? Przez was straciłem najlepszego
dostawcę wołowiny! Zresztą – macha ręką ze złością – teraz to nawet nie wiadomo,
czy to naprawdę była wołowina!
– Ale szefie, to był tylko taki żart!
– Wasz żart kosztował mnie nowe przęsło do bramy i rachunek za klepanie
maski tego rzeźnika! Do tego mam dwie rozhisteryzowane baby. Pewnie jeszcze
Nowaka muszę wezwać, żeby sprawdził, czy się pies nie rozhisteryzował! Co
macie na swoje usprawiedliwienie?
-Zupę…
– Co proszę?!
– Zupę śmierdzącą gotowała… – Osiłek określany przeze mnie jako drugi
patrzy w moim kierunku spode łba. Czuję, jak sama zaczynam się gotować. Bazylia
chyba też, bo spogląda w kierunku wielkiego garnka na płycie grzewczej, a potem
niedowierzająco na swoich pracowników.
– Zupa wam śmierdziała?
-No…
– A wy może ładniej pachniecie, kiedy wracacie z siłowni?! Co?! I ja was do
rzeźni nie wywożę, prawda? – Szef uśmiecha się diabolicznie i kiwa na mnie
palcem. – Złotko, podejdź! Skoro chłopcom nie pasuje zupa kalafiorowa, zjedzą jej
teraz za karę po dwa talerze. Nakryjesz im w jadalni i podasz, a ja będę siedział
przy stole i patrzył, jak jedzą. – Dostrzegam, że Bazylia masuje kieszeń,
i zastanawiam się w duchu, czy to uzupełnienie tej dziwnej kary, czy tylko głęboko
zakorzeniony nawyk. – Ale zanim nakryjesz, przynieś mi z apteczki coś
przeciwbólowego. Głowa mi pęka. A was – spogląda na chłopców – zapraszam na
pogawędkę. Dostaniecie coś specjalnego na dzisiaj do roboty. Oczywiście już po
obiedzie. – Patrzy wymownie na gar z zupą kalafiorową.
Podręczna apteczka ukryta w kuchennej szufladzie jest bardzo mała i kryje
w sobie zaledwie kilka opatrunków i buteleczkę mocno przeterminowanej wody
utlenionej. Nie znajduję w niej nic, co mogłoby ulżyć dolegliwościom Bazylii, ale
wiem, że większe pudełko przechowywane jest w łazience za salonem. Idę tam,
a Młynek towarzyszy mi krok w krok, obijając potłuczone kolana wahadłowym
ruchem ogona. Jestem pewna, że uprowadzenie poważnie odbiło się na jego
psychice i teraz boi się spuścić swoją panią z oczu choćby na chwilkę.
Wchodzę do łazienki i na chwilę zapominam o całym świecie. Doprawdy,
gdybym mogła wybrać jedno pomieszczenie z domu Bazylii, w którym miałabym
spędzić resztę życia, byłaby to ta łazienka. Byłam w niej już kilka razy, ale zawsze,
gdy tutaj wchodzę, wprost umieram z zachwytu nad jej luksusowym wystrojem.
Tym razem także przez chwilę kontempluję piękne dodatki, ale szybko przechodzę
do poszukiwania apteczki. Nie wiadomo, do czego gotów posunąć się Bazylia, jeśli
głowa rozboli go jeszcze mocniej!
Znajduję blister tabletek przeciwbólowych i chowam go do kieszeni. Mam
już zamykać pudełko, kiedy dostrzegam charakterystyczne opakowanie
z fioletowym paseczkiem. Jestem przekonana, że już kiedyś podobne widziałam,
więc biorę je do ręki, aby sprawdzić, co to. Czytam informacje na odwrocie
i uśmiecham się pod nosem. Tak, lekarz przepisał te tabletki ojcu, kiedy cierpiał na
uporczywe zaparcia…
Zupa kalafiorowa doprawiona środkiem przeczyszczającym? To będzie
słodka, choć mocno śmierdząca zemsta! Chowam pudełko za pasek spodenek
i wychodzę. Do kuchni wracam przez jadalnię. Chłopcy siedzą już za stołem,
a Bazylia spaceruje po pokoju, rozmawiając przez komórkę.
Uśmiecham się przyjaźnie.
– Cierpliwości, chłopcy! Za chwilę podam wam zupkę, muszę ją tylko trochę
doprawić…
O skutkach swej zemsty dowiaduję się wieczorem, i to na dodatek zupełnie
przypadkiem. Wychodzę z Młynkiem na wieczorny spacer. Pies nadal ma traumę
i stara się mnie nie odstępować ani na krok. Niemal zmuszam go, aby odszedł
w zarośla, inaczej obsikałby mi trampki. Patrzy z wyrzutem, ale posłusznie idzie
w krzaki.
Kiedy wracamy do pokoju, dobiegają mnie podniesione głosy z salonu.
Kryję się za marmurowym filarem i dyskretnie zaglądam do środka. Bazylia krąży
po pomieszczeniu, żywo gestykulując i wyrzucając z siebie pełne gniewu słowa,
a na kanapie siedzą skruszeni chłopcy numer jeden i dwa. Pod oknem dostrzegam
niedbale opartego o parapet Marka. Zdaje się patrzeć wprost na mnie, ale muszę się
mylić, bo nie daje nic po sobie poznać. Na wszelki wypadek przyciskam plecy do
ściany i mocniej trzymam obrożę Młynka, aby nie rysował pazurami posadzki i nie
zdradził naszej obecności.
-Ja pierd… co za wstyd! – wrzeszczy Bazylia. Pierwszy raz słyszę, jak
używa wulgaryzmu. Dotychczas był takim opanowanym i kulturalnym gangsterem!
– Co za wstyd! Wysyłam dwóch swoich najbardziej bezwzględnych żołnierzy, aby
odebrali opłatę za opiekę, a oni co?! Dostają na miejscu sraczki!
Słysząc to, parskam niekontrolowanym śmiechem. Szczęśliwie odgłos ginie
w potoku wrzasków szefa, który właśnie roztacza przed Markiem wizję chłopców,
którzy najpierw zawołali „Przyszliśmy po forsę dla pana Bazylii, dziadku,
wyskakuj ze złota!”, a następnie zepsuli powietrze i prześcigali się w biegu do
łazienki. Na nieszczęście – nie wiem, ich czy właściciela lokalu – w środku był
tylko jeden sedes…
– To ta zupa… – broni się jeden z mężczyzn, a ja czuję, jak moje serce fika
koziołka.
– Dupa, nie zupa – piekli się Bazylia. – Nie zapominaj, że zupę to ja też
jadłem, a przecież nie obsrałem pół Floriańskiej! Już ja dobrze wiem, co to było!
-Ale szefie!
-Ile razy mówiłem wam, patałachy, że macie zostawić w spokoju moje
tabletki na przeczyszczenie? No, ile?
– Zamiast czyścić wam jelita, wyczyściły doszczętnie mózg! Od tej pory
apteczka będzie pod kluczem. Ile tego wzięliście? – Nie słyszę głosów
winowajców, ale z odpowiedzi Bazylii wnioskuję, że niewiele. – No, to
rzeczywiście skromnie, jak na was. Najwyraźniej bierzecie za często i już wam
dupa fiksuje. Wynocha, zejdźcie mi z oczu…
Nasłuchuję człapiących kroków i zastanawiam się, jak bardzo zwiększyłam
normę chłopców. Najwyraźniej dawka była spora, skoro efekt okazał się tak szybki
i, hmmm… gwałtowny. No, przes… jednym słowem, śmieję się w duchu.
Coś za hmm … coś?
Fragment pochodzi z książki Kordel Magdaleny Malownicze 03 Tajemnica bzów.
Zosiu, przecież tyle razy ci powtarzaliśmy, że to brzydko – mówiła mama, przybierając surowy wyraz twarzy. – Cioci było bardzo przykro, gdy zobaczyła, że wycierasz buzię po przywitaniu…
– Mnie też było przykro – zgodziła się dziewczynka.
– Tak więc sama mama widzi: obie jesteśmy
poszkodowane.
– Stanisław, bardzo cię proszę, zrób coś z nią.
Zosia już wiedziała, że znów, choć wcale tego nie
chciała, doprowadziła swoją kochaną mamusię do rozpaczy.
– To dziecko doprowadza mnie do rozpaczy – dodała zgodnie z przewidywaniami mama.
– Zosiu, mama ma rację – włączył się do dyskusji tata. – Ciocia Joanna bardzo cię lubi. Nie musisz przepadać za takimi powitaniami, nie zmuszam cię do tego, ale może po prostu zamiast skupiać się na pocałunkach, myśl o czymś ciekawym.
– Jak tatko sobie życzy – zgodziła się po namyśle dziewczynka. – Będę cały czas myśleć o tym, że może ciocia nauczy mnie wyjmowania zębów z buzi. Widziałam kiedyś, jak to robi, ale próbowałam i nie udało mi się – dodała, z niepokojem patrząc na ojca, który nie wiadomo czemu strasznie się rozkaszlał. -Ciągnęłam i ciągnęłam…
– Zosiu – mama też niepokojąco poczerwieniała – ty już lepiej nic nie mów. Przemyśl tylko to, co ci powiedzieliśmy.