Categories
a co u mnie?

Ja? Z Grabna?

Byłyśmy ostatnio z moją przyjaciółką i jej córką na basenie. Kiedy już wtarabaniłyśmy całe toważystwo do szatni i przebrałyśmy w stroje kąpielowe, kąpielówki , czepki i okulary. Na wierzch wyszła nagląca sprawa, że zapomniałyśmy wziąść z samochodu kółko do pływania dla Leny. Wyszłyśmy na basen i Magda postanowiła poprosić panią ratowniczkę o pożyczenie kółka. Kobietka kółko przyniosła a Lenka kawał baby zaczęła mu się niepewnie przyglądać. Widząc jej rozterki pani ratowniczka powiedziała,
Zmieścisz się zmieścisz taka zgrabna dziewczyneczka jesteś.
Tu Lena rzuciła pani minę w stylu wściekły ninja i wydarła się.
Nie z Grabna tylko z Mikołajowic!

Categories
różne różności różniste

mięśniaki i dostawca z rzeźni kontra wkurzona Kalina

Fragment pochodzi z książki Kalina w malinach nic dwa razy. Joanny Szarańskiej
Wracam do przygotowywania obiadu, gdy dociera do mnie, że mężczyźni
przerzucają się żarcikami, których bohaterami jesteśmy my, ja i Młynek. Biorę się
pod boki i właśnie mam im coś nagadać, kiedy drzwi się uchylają i do środka
wchodzi niski mężczyzna o nieco egzotycznych rysach twarzy.

– Pani zamawiać mięso?

– Jakie mięso? – Patrzę na niego osłupiała.

– Dobra mięso. Kurczak mięso. Indyk mięso. Krowa mięso.

– Aleja nie potrzebuję żadnego mięsa!

– Dobra mięso. Kurczak mięso. Pani zamawiać mięso? Ja rzucać mięso?

– Nie, nie! Proszę mi tu nic nie rzucać!

– Nie rzucać? A krowa mięso?

– On pyta, czy zostawić dostawę mięsa – tłumaczy mi osiłek numer jeden,
pokładając się ze śmiechu.

– Ach, tak? Ale skąd ja mam wiedzieć, czy zostawić?

– Szefa trzeba spytać – tłumaczy chłopiec z chytrym uśmieszkiem. – Cześć,
Dżin Dżon! Masz świeże mięso?

– Świeża mięso. Dobra mięso. Kurczak mięso i krowa mięso! Rzucać mięso?

-A może dzisiaj to my rzucimy ci mięso? Chcesz trochę mięska, Dżin

Dżon? No, lalunia, leć do szefa i zapytaj, ile tego mięsa, bo się chłopina
niecierpliwi.
Wyłączam palnik pod garem z zupą kalafiorową i wyruszam na
poszukiwanie Bazylii. Zapytam o to cholerne mięso, a przy okazji wspomnę
jednym słówkiem, że już nie mogę wytrzymać z tymi dwoma w jednym
pomieszczeniu. Niech ich odeśle i znajdzie coś pożytecznego do roboty. Przecież
na mnie można liczyć. Ciekawska nie jestem i do chłodni nie zajrzę. Raczej.

Po drodze spotykam Marka, który właśnie spieszy gdzieś z jakąś teczką.
Posyła mi niechętne spojrzenie, więc odpowiadam mu głośnym prychnięciem
i odwracam głowę w drugą stronę. Jeszcze przyjdzie taki czas, że sobie przypomni
i zapłaci za wszelkie nieprzyjemności, jakie mi serwuje. Teraz mam ważniejsze
sprawy na głowie. Kurczak mięso, indyk mięso i krowa mięso.

Właśnie zamierzam zapukać do gabinetu, wktóiym wciągu dnia urzęduje
szef, kiedy dobiega mnie tupot bosych stóp. U wylotu korytarza pojawia się
zaaferowana Kicia. Łapie mnie za ramię i ciągnie w kierunku wyjścia.

-No, pospiesz się! Psa zabierają! Chodź wreszcie!

Wyrywam się i posyłam jej niechętne spojrzenie. Czego ona znowu ode
mnie chce? Czy nie widzi, że jej nie lubię i nie mam ochoty na pogaduszki?
Szczególnie, kiedy chodzi w samym staniku i kłuje w oczy tym rozmiarem sporo
ponad statystyczne 75B? Już mam jej co nieco na ten temat powiedzieć, kiedy łapie
mnie ponownie i ciągnie w kierunku wyjścia. Próbuję się opierać i równocześnie
zrozumieć, o czym bredzi. Ślizgamy się na wypolerowanej posadzce. Kicia pada na
pupę i krzywi się boleśnie; wykorzystuję to i próbuję odejść, ale ona łapie mnie za
kostkę i ciągnie desperacko, sapiąc.

– Młynka. Pakują do samochodu Młynka.

– Młynka? Zabierają mojego Młynka? Do jakiego samochodu? Kto!?

– Ten chudy Chińczyk!

Nagle dociera do mnie cała groza sytuacji! Więc o takim mięsku mówili ci
dwaj złośliwcy, kiedy proponowali je Dżin Dżonowi! Perfidnie pozbyli się mnie
z kuchni, by móc zaprowadzić biedne i nieświadome niczego zwierzę na rzeź!
A Młynek, mój łagodny i przyjazny pieseczek, to takie cielę. Pokażą mu piłkę,
zacmokają i straci głowę…

Czuję, jak buzuje we mnie adrenalina. Jednym szarpnięciem podrywam
Kicię z posadzki i teraz to ja ciągnę ją w kierunku wyjścia. Za plecami słyszę głos
szefa, który pojawił się w uchylonych drzwiach i dopytuje, co się dzieje. Nie mam
czasu wyjaśniać, liczy się przecież każda sekunda! Kiedy zbiegamy po schodach,
dostrzegam furgonetkę z niebieskim napisem „Chińska rzeźnia” na lewym boku.
Za kierownicą ktoś siedzi i właśnie uruchamia silnik. Na trawniku dostrzegam tych
dwóch troglodytów, niemal pokładających się ze śmiechu. Serce galopuje mi
w piersi, coś kłuje w boku, ale zmuszam się do jeszcze szybszego biegu. Muszę
dopaść tę cholerną furgonetkę i uwolnić Młynka. A kiedy mój przyjaciel będzie już
na wolności, dopadnę tego okropnego człowieka i osobiście dopilnuję, by zeżarł na
surowo swoje kurczak, indyk i krowa mięso! Ciekawe, czy wtedy wyda mu się
równie dobre!

Jestem już niemal przy furgonetce, kiedy potykam się o wystający kamień
i padam jak długa. Przez napływające do oczu łzy obserwuję, jak samochód powoli
rusza w kierunku bramy. Próbuję poderwać się na nogi, ale osłabiona po upadku
z podestu noga znów daje o sobie znać. Czuję narastające gorycz i bezsilność.
Młynek odjeżdża z tym barbarzyńcą, a ja nic nie mogę zrobić! Oglądam się
z nadzieją na Kicię, ale ta już dawno opadła z sił i ciężko dyszy gdzieś w połowie
długości podjazdu.

Tracę nadzieję, ale wtedy dochodzi do najprawdziwszego cudu!

Uchylona brama zaczyna powoli się zamykać. Jej metalowe przęsła
z donośnym trzaskiem zatrzymują się na masce samochodu, skutecznie odcinając
furgonetce drogę. Z auta dobiegają przekleństwa w egzotycznym języku i dźwięk
klaksonu, na co dwóch osiłków tarza się po trawniku, głośno rechocząc. Nie mogę
się doczekać, kiedy dostanę tych idiotów w swoje ręce, ale na razie interesuje mnie
tylko jedno: wydostać mojego psa z samochodu!

Powoli podnoszę się na nogi i kuśtykając, ruszam w stronę bramy. Czuję, że
trwa to nieznośnie długo, zupełnie jakbym po kolana brodziła w wacie. Jestem już
blisko, słyszę już nawet popiskiwanie Młynka, kiedy ktoś mnie mija. Marek!
Jestem tak zaskoczona, że aż przystaję, ale on w ogóle nie zwraca na mnie uwagi.
Podbiega do furgonetki i gwałtownie szarpie za klamkę u drzwi. Młynek
wyskakuje na podjazd i podbiega do mnie w radosnych pląsach. Klękam na
podjeździe i przyciągam go do siebie, obsypując rudobrązowe futerko i długie uszy
pocałunkami. Marek przygląda się nam badawczo.

– Wszystko w porządku? – pyta. Potwierdzam skinieniem głowy, ponieważ
nie jestem w stanie wypowiedzieć słowa, a wtedy ruchem głowy wskazuje dom. –
Wracajcie do środka. Muszę coś załatwić.

-Ja…

– Co? – Marszczy brwi.

– Muszę mu coś powiedzieć. – oświadczam. – Muszę – powtarzam uparcie.

Wzrusza ramionami i odsuwa się od uchylonych drzwiczek, robiąc mi

przejście. Kuśtykam w stronę furgonetki. Niezdarnie się garbię, ale nie mam
zamiaru wypuścić z dłoni obroży Młynka ani na minutę! Zaglądam do szoferki.
Chińczyk mierzy mnie wściekłym spojrzeniem, a potem wylewa z siebie potok
bełkotliwych słów, żywo gestykulując i wskazując zniszczoną maskę samochodu.
Nie zamierza dopuścić mnie do głosu!

– Cicho! Ty słuchać! – Walę ręką w klakson. – Ty być zły człowiek! Tutaj
Polska, tutaj się pies nie je! Złe mięso, bardzo złe! Ty szubrawiec, ty szumowina!
Ty kapujesz? On przyjaciel. – Wskazuję na Młynka. – Ty… ty… kupa!

Dżin Dżonowi mija pierwsze osłupienie i na powrót zaczyna jazgotać.
Wtedy dostrzegam, że pod jego nogami majaczy jakiś długi kształt. Schylam się
i wydobywam na światło dzienne wielką kość. Jest tak długa, że najpewniej
pochodzi z mamuta! Łapię ją solidnie, puszczam obrożę Młynka i prostuję się
z triumfalną miną. Przez chwilę z satysfakcją obserwuję konsternację malującą się
na twarzy mężczyzny, po czym przechodzę do ataku! Pierwsze uderzenie trafia
porywacza na wysokości barku, drugie okazuje się niecelne, choć mało co nie
pozbawia go ucha. Tracę kilka sekund, aby lepiej uchwycić prowizoryczną
maczugę, a kiedy podnoszę oczy, na wysokości twarzy mam chude pośladki
czołgającego się do drugich drzwi mężczyzny. Uśmiecham się pod nosem.

– Wyśmienicie! – mówię.
Bazylia jest wściekły. Miota się po kuchni niczym rozsierdzony byk,
potrącając krzesła i wszystko inne, co napotyka na swojej drodze. Jest przy tym tak
czerwony, że zaczynam się poważnie obawiać, czy mu oby jakaś żyłka w głowie
nie pękła. Rozglądam się po pomieszczeniu. Pod chłodnią tkwią nieco
przestraszeni chłopcy, którzy najwyraźniej nie podejrzewali, że ich idiotyczny żart
może aż tak rozwścieczyć pracodawcę. Tuż obok nich stoi opanowany Marek,
a nieco dalej siedzi wciąż posapująca Kicia. Bazylia kazał jej założyć bluzkę, więc
teraz otula się obszerną bluzą z kapturem. Dziwna z niej dziewczyna, ze skrajności
w skrajność.
Ponownie skupiam uwagę na szefie.

– Co wam strzeliło do tych głupich łbów?!

– Chcieliśmy zażartować…

-Zażartować?! Oddać psa na przemiał? Przez was straciłem najlepszego
dostawcę wołowiny! Zresztą – macha ręką ze złością – teraz to nawet nie wiadomo,
czy to naprawdę była wołowina!

– Ale szefie, to był tylko taki żart!

– Wasz żart kosztował mnie nowe przęsło do bramy i rachunek za klepanie
maski tego rzeźnika! Do tego mam dwie rozhisteryzowane baby. Pewnie jeszcze
Nowaka muszę wezwać, żeby sprawdził, czy się pies nie rozhisteryzował! Co
macie na swoje usprawiedliwienie?

-Zupę…

– Co proszę?!

– Zupę śmierdzącą gotowała… – Osiłek określany przeze mnie jako drugi
patrzy w moim kierunku spode łba. Czuję, jak sama zaczynam się gotować. Bazylia
chyba też, bo spogląda w kierunku wielkiego garnka na płycie grzewczej, a potem
niedowierzająco na swoich pracowników.

– Zupa wam śmierdziała?

-No…

– A wy może ładniej pachniecie, kiedy wracacie z siłowni?! Co?! I ja was do
rzeźni nie wywożę, prawda? – Szef uśmiecha się diabolicznie i kiwa na mnie
palcem. – Złotko, podejdź! Skoro chłopcom nie pasuje zupa kalafiorowa, zjedzą jej
teraz za karę po dwa talerze. Nakryjesz im w jadalni i podasz, a ja będę siedział
przy stole i patrzył, jak jedzą. – Dostrzegam, że Bazylia masuje kieszeń,
i zastanawiam się w duchu, czy to uzupełnienie tej dziwnej kary, czy tylko głęboko
zakorzeniony nawyk. – Ale zanim nakryjesz, przynieś mi z apteczki coś
przeciwbólowego. Głowa mi pęka. A was – spogląda na chłopców – zapraszam na
pogawędkę. Dostaniecie coś specjalnego na dzisiaj do roboty. Oczywiście już po
obiedzie. – Patrzy wymownie na gar z zupą kalafiorową.

Podręczna apteczka ukryta w kuchennej szufladzie jest bardzo mała i kryje
w sobie zaledwie kilka opatrunków i buteleczkę mocno przeterminowanej wody
utlenionej. Nie znajduję w niej nic, co mogłoby ulżyć dolegliwościom Bazylii, ale
wiem, że większe pudełko przechowywane jest w łazience za salonem. Idę tam,
a Młynek towarzyszy mi krok w krok, obijając potłuczone kolana wahadłowym
ruchem ogona. Jestem pewna, że uprowadzenie poważnie odbiło się na jego
psychice i teraz boi się spuścić swoją panią z oczu choćby na chwilkę.

Wchodzę do łazienki i na chwilę zapominam o całym świecie. Doprawdy,
gdybym mogła wybrać jedno pomieszczenie z domu Bazylii, w którym miałabym
spędzić resztę życia, byłaby to ta łazienka. Byłam w niej już kilka razy, ale zawsze,
gdy tutaj wchodzę, wprost umieram z zachwytu nad jej luksusowym wystrojem.
Tym razem także przez chwilę kontempluję piękne dodatki, ale szybko przechodzę
do poszukiwania apteczki. Nie wiadomo, do czego gotów posunąć się Bazylia, jeśli
głowa rozboli go jeszcze mocniej!

Znajduję blister tabletek przeciwbólowych i chowam go do kieszeni. Mam
już zamykać pudełko, kiedy dostrzegam charakterystyczne opakowanie
z fioletowym paseczkiem. Jestem przekonana, że już kiedyś podobne widziałam,
więc biorę je do ręki, aby sprawdzić, co to. Czytam informacje na odwrocie
i uśmiecham się pod nosem. Tak, lekarz przepisał te tabletki ojcu, kiedy cierpiał na
uporczywe zaparcia…

Zupa kalafiorowa doprawiona środkiem przeczyszczającym? To będzie
słodka, choć mocno śmierdząca zemsta! Chowam pudełko za pasek spodenek
i wychodzę. Do kuchni wracam przez jadalnię. Chłopcy siedzą już za stołem,
a Bazylia spaceruje po pokoju, rozmawiając przez komórkę.

Uśmiecham się przyjaźnie.

– Cierpliwości, chłopcy! Za chwilę podam wam zupkę, muszę ją tylko trochę
doprawić…
O skutkach swej zemsty dowiaduję się wieczorem, i to na dodatek zupełnie
przypadkiem. Wychodzę z Młynkiem na wieczorny spacer. Pies nadal ma traumę
i stara się mnie nie odstępować ani na krok. Niemal zmuszam go, aby odszedł
w zarośla, inaczej obsikałby mi trampki. Patrzy z wyrzutem, ale posłusznie idzie
w krzaki.

Kiedy wracamy do pokoju, dobiegają mnie podniesione głosy z salonu.
Kryję się za marmurowym filarem i dyskretnie zaglądam do środka. Bazylia krąży
po pomieszczeniu, żywo gestykulując i wyrzucając z siebie pełne gniewu słowa,
a na kanapie siedzą skruszeni chłopcy numer jeden i dwa. Pod oknem dostrzegam
niedbale opartego o parapet Marka. Zdaje się patrzeć wprost na mnie, ale muszę się
mylić, bo nie daje nic po sobie poznać. Na wszelki wypadek przyciskam plecy do
ściany i mocniej trzymam obrożę Młynka, aby nie rysował pazurami posadzki i nie
zdradził naszej obecności.

-Ja pierd… co za wstyd! – wrzeszczy Bazylia. Pierwszy raz słyszę, jak
używa wulgaryzmu. Dotychczas był takim opanowanym i kulturalnym gangsterem!
– Co za wstyd! Wysyłam dwóch swoich najbardziej bezwzględnych żołnierzy, aby
odebrali opłatę za opiekę, a oni co?! Dostają na miejscu sraczki!

Słysząc to, parskam niekontrolowanym śmiechem. Szczęśliwie odgłos ginie
w potoku wrzasków szefa, który właśnie roztacza przed Markiem wizję chłopców,
którzy najpierw zawołali „Przyszliśmy po forsę dla pana Bazylii, dziadku,
wyskakuj ze złota!”, a następnie zepsuli powietrze i prześcigali się w biegu do
łazienki. Na nieszczęście – nie wiem, ich czy właściciela lokalu – w środku był
tylko jeden sedes…

– To ta zupa… – broni się jeden z mężczyzn, a ja czuję, jak moje serce fika
koziołka.

– Dupa, nie zupa – piekli się Bazylia. – Nie zapominaj, że zupę to ja też
jadłem, a przecież nie obsrałem pół Floriańskiej! Już ja dobrze wiem, co to było!

-Ale szefie!

-Ile razy mówiłem wam, patałachy, że macie zostawić w spokoju moje
tabletki na przeczyszczenie? No, ile?

– Zamiast czyścić wam jelita, wyczyściły doszczętnie mózg! Od tej pory
apteczka będzie pod kluczem. Ile tego wzięliście? – Nie słyszę głosów
winowajców, ale z odpowiedzi Bazylii wnioskuję, że niewiele. – No, to
rzeczywiście skromnie, jak na was. Najwyraźniej bierzecie za często i już wam
dupa fiksuje. Wynocha, zejdźcie mi z oczu…

Nasłuchuję człapiących kroków i zastanawiam się, jak bardzo zwiększyłam
normę chłopców. Najwyraźniej dawka była spora, skoro efekt okazał się tak szybki
i, hmmm… gwałtowny. No, przes… jednym słowem, śmieję się w duchu.

EltenLink