Fragment pochodzi z książki Kordel Magdaleny Malownicze 01 Wymarzony dom
pożegnała się i już miała wsiąść do samochodu, gdy jej uwagę przykuł osobliwy widok.
Przez środek rynku, zataczając się z lekka i wymachując imponującym pękiem zielska,
pędził w ich kierunku jakiś osobnik. Choć może określenie „pędził” stanowiło w tym wypadku lekkie nadużycie. Usiłował biec, ale na pierwszy rzut oka widać było, że grawitacja ewidentnie jest przeciwko niemu. Osobliwy strój również mu nie ułatwiał – co biedak się rozpędził, to musiał zwalniać zaplątany w za długie nogawki spodni.
– O matko, przecież to Miecio! – zawołała Łucja, która do tej pory przyglądała się
pędzącej istocie w pełnym zdumienia milczeniu. – Słuchaj, on chyba macha do nas… Nikogo innego tu nie ma – dodała, nie spuszczając z niego wzroku.
Tymczasem pan Miecio z trudem zmienił kurs, który prowadził go wprost do fontanny,
ominął ją w ostatnim momencie i zadyszany stanął przed wpatrującymi się w niego kobietami.
Ubrany był rzeczywiście dziwnie. Za długie spodnie koloru musztardowego niepokojąco się zsuwały. Wprawdzie od razu je podciągnął, ale Madeleine i tak nie mogła pozbyć się
przekonania, że wystarczy odrobina nieuwagi i dowiedzą się, czy preferuje styl sauté, czy jednak nosi bieliznę. Na samą myśl o oglądaniu roznegliżowanego pana Miecia zrobiło jej się słabo, więc skupiła się na jego koszuli, która jakby dla kontrastu z za dużymi spodniami była zdecydowanie za mała. Guziki ledwo trzymały napięty do granic możliwości bladoróżowy
materiał. Magda stwierdziła w duchu, że nigdy w życiu nie widziała tak okropnego zestawienia kolorów i że tutejsi mają dziwny gust. Tymczasem Łucja otrząsnęła się już ze zdumienia i przyglądała się panu Mieciowi z ogromnym zaciekawieniem.
– O matko, już myślałem, że nigdy panienki nie znajdę – wysapał, stając przed Madeleine na baczność. – Co ja się dzisiaj nalatałem! Byłem u panienki w domu, i nic! Zamknięte na głucho. No to przyleciałem tutaj i tak krążę po całym rynku. Ale opłaciło się! – westchnął
i wepchnął w ręce oniemiałej dziewczyny wielki zielony wiecheć. – To dla panienki! Sam zrywałem!
– Ożeż w mordę – jęknęła Łucja, przysiadając na masce samochodu.
– A co, pani Łucja zdziwiona, co? – rzucił w jej stronę dumny pan Miecio. – To niech się już nie dziwi. Bo ja od dziś postanowiłem być bardzo eleganckim mężczyzną.
– A, to bardzo chwalebne postanowienie – Łucja z trudnością zachowała powagę.
– A jeżeli mogę zapytać, co wpłynęło na tak nagłą decyzję? No wie pan, nie żeby do tej pory czegoś panu brakowało…
– Bo to wszystko dla tego anioła, dla tej piękności. – Tu pan Miecio wbił maślane
spojrzenie w Madeleine, która ledwo widoczna zza zielonego pęku nie bardzo wiedziała, jak się w tym wszystkim odnaleźć. – Uczucie do takiej kobiety zobowiązuje…
– A, to takie buty… – zachichotała Łucja, po czym opanowując się z wyraźnym trudem, na powrót przybrała poważny wyraz twarzy. – A co na to pana żona? – zapytała, zerkając na zmieszaną Madeleine.
– A tak… Ja już o tym myślałem i naradziłem się z kolegami. Wyszło nam, że to będzie bardzo trudna miłość – wyznał pan Miecio, pochmurniejąc.
– O, akurat z tym to i ja się w pełni zgadzam – wtrąciła jadowicie Magda. – To naprawdę będzie bardzo trudne! Widzę, że od wczoraj jeszcze nie udało się panu wytrzeźwieć.
– Ale gdzie tam! Udało! Nawet kropli nie wziąłem do ust… Aż do dzisiejszego ranka
– uczciwie wyznał właściciel musztardowych spodni. – Ale to była siła wyższa. Musiałem się z kolegami naradzić. Jak to się teraz robi, no te… – tu wyraźnie zabrakło mu słów – zaloty. Ja już wyszedłem z wprawy i trzeba mi było jakiejś rady. A wiecie, nie wypadało iść do kumpli z pustymi rękami. Ale to były tylko dwa winka. Co to jest dwa winka na czterech – westchnął
tęsknie.
Madeleine już nabierała powietrza w płuca, żeby głośno i dobitnie powiedzieć, gdzie ma takie zaloty, zielony wiecheć i dobre rady kolegów zapijaczonego indywiduum, gdy nagle dostała bolesnego kuksańca w bok od Łucji.
– Cicho – syknęła jej do ucha fotografka. – Teraz to ja już muszę się dowiedzieć
wszystkich szczegółów. Zresztą ty też powinnaś posłuchać, co tam uradzili, bo tego właśnie możesz w najbliższym czasie się spodziewać… No i co, panie Mieciu, jak z tymi zalotami?
– zwróciła się do podpitego mężczyzny.
– Ano, najpierw Łysy powiedział mi, że głupi jestem, bo baby to jedna wielka zaraza.
Oczywiście bez urazy – zwrócił się przepraszająco do dziewczyny. – Trzeba mu wybaczyć, bo on bidok jest i nigdy u kobiet zrozumienia nie miał…
– Dlaczego mnie to nie dziwi? – mruknęła pod nosem Magda. – Oczywiście bez urazy
– dodała, nie mogąc się powstrzymać. – I co dalej było z tym Łysym? – zapytała, jednocześnie uskakując w bok, bo pan Miecio nieoczekiwanie stracił równowagę i zatoczył się w jej kierunku.
– A z nim nic. Pił biedaczyna tylko z tej rozpaczy, ale w potrzebie mnie nie zostawił, nawet spodnie mi swoje pożyczył. Bo doszliśmy do tego, że ja strasznie zapuszczony jestem. To z miejsca każdy dał, co mógł. To dopiero jest prawdziwa przyjaźń. – Pan Miecio
z rozrzewnieniem pociągnął nosem. – Grążelak powiedział, że na taką pierwszą oficjalną wizytę to ja kwiaty powinienem mieć. To z miejsca chciałem róże kupić, ale Poldek stwierdził, że róże to każdy daje, a najlepiej, jak się wykażę i sam zbiorę. Polne najlepiej, bo to naturalne i świeże, takie dziewicze kwiatki. Chociaż nie do końca wiedziałem, czy panienka jest… No, jak to powiedzieć… Taka jak te kwiatki, dziewicza, i od razu mówię, że nic a nic mnie to nie obchodzi…
Nie rozumiem. Co ja takiego powiedziałem? – zdziwił się pan Miecio na widok dość nietypowej reakcji pań.
– O Matko Boska – jęknęła w odpowiedzi Łucja, chowając twarz w dłoniach i zanosząc
się tłumionym chichotem. – Dostałaś dziewiczy bukiet! Nie mogę, po prostu nie mogę! Zaraz skonam! – zaśmiewała się do łez.
Z Magdą też nie było lepiej. Schowana za dziewiczymi kwiatkami bezskutecznie
usiłowała powstrzymać śmiech.
– Panie Mieciu, pana koledzy są naprawdę niesamowici – powiedziała w końcu
zdławionym głosem.
– Ale to nie wszystko, bo ja o panienkę będę dbał jak nikt! – oświadczył poważnie pan Miecio. – I chciałem jeszcze jakiś podarunek mieć, żeby wręczyć. No i tutaj to już była naprawdę ciężka sprawa. Prawie drugie wino do końca obali… to znaczy wypiliśmy, i nie mogliśmy się zdecydować. Ja tam chciałem czekoladki kupić, ale Łysy powiedział, że durny jestem, bo teraz to wszystkie baby dbają o figurę i czekoladek nie jedzą. Szkoda na zmarnowanie dawać. Poldek radził, żebym wino kupił, to przynajmniej i ja będę coś z tego miał, bo to razem wypijemy, a wiadomo, że potem to kobita przychylniej patrzy… Ale ja wiedziałem, że panienka nie z takich… I wtedy Drabik stwierdził, że to trzeba jakiś kosmetyk kupić. Do pachnienia. No to kupiłem. – Tu pan Miecio pokraśniał wdzięcznie i wyciągnął z kieszeni mały przedmiot, po czym włożył go zaskoczonej Madeleine w rękę.
Zaciekawiona Łucja przechyliła się w jej stronę. Zdumienie na moment odebrało jej
mowę. Rzeczywiście był to kosmetyk do pachnienia. Mały męski antyperspirant w kulce.
– Sprzedawczyni, jak jej powiedziałem, że szukam kosmetyku, zapewniła mnie, że co jak co, ale to mi się na pewno przyda – ciągnął niezrażony pan Miecio.
I tutaj miarka się przebrała. Obie panie zerknęły po sobie i wybuchnęły śmiechem. Pan Miecio patrzył na ocierającą łzy Magdę i tylko pokiwał głową. Potem skinął im dłonią i mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem, odszedł, lekko się zataczając.
– Ty, słuchaj, on się chyba obraził – wyjęczała po chwili Madeleine. – Ale ja po prostu nie zdzierżyłam! Kiedy sobie wyobraziłam tę biedną sprzedawczynię, która w subtelny sposób daje do zrozumienia panu Mieciowi, że cuchnie!
– Co chcesz, kosmetyk do pachnienia jak złoto – kwiknęła Łucja, z trudem podnosząc się z maski. – Takiego oryginalnego zestawu prezentów jeszcze w życiu nie widziałam! Dziewiczy bukiet i dezodorant w kulce! Trafił ci się adorator, że ho, ho!
– Fakt. Ale wiesz co, ja mimo wszystko mam lekkie wyrzuty sumienia. W końcu biedni
tak się starali. – Z rozmachem wrzuciła zielony wiecheć na tylne siedzenie auta. – Mam jednak nadzieję, że był na tyle wstawiony, że nic z tego nie zapamięta – dodała z westchnieniem.
Jednak niepotrzebnie się martwiła, bo pan Miecio opuszczał parking w euforii. Od razu odnalazł kolegów i ze szczegółami opowiedział o swoim pierwszym niebywałym sukcesie.
– Ja tam nie wiem, kto ją do tej pory, no, tego, zalatywał… – mówił przerywanym ze
wzruszenia głosem.
– Zalatywał? Podrywał chyba – wtrącił bełkotliwie Łysy, biorąc potężny łyk z butelki
opatrzonej etykietą z dwoma wisienkami.
– Od zalotów to może być i zalatywał – upierał się przy swoim pan Miecio. – Ale
mniejsza z tym… Ważne, że ten ktoś zupełnie o nią nie dbał! Dałem jej ten bukiet i, no wiecie, kosmetyk, a ona tak się ucieszyła, że aż się popłakała. – Ze wzruszenia aż pociągnął nosem.
– I tak się śmiała i płakała bidulka na przemian. Jak tak sobie o tym myślę, to aż muszę się napić!
Te zaloty to strasznie wyczerpująca sprawa – dodał, z wdzięcznością przyjmując na wpół
opróżnioną butelkę. – Ty, Łysy, idź i kup jeszcze z dwie flaszki, bo musimy się naradzić, co dalej mam robić. A bez wspomagania to ani dydu, nic nie wymyślimy…
2 replies on “Jak adorować to tylko z prezentem do pachnienia”
Fajnie, że wrzucasz te fragmenty. Zaciekawiłaś mnie, chyba przeczytam to dzieło
Doooobreee.